Dwie głowy, dwa żagle i jeden wielki błękit
Życie marynarza pełne jest wyzwań, przygód i… roboty niestety. Oto jesteśmy na świeżo po przebyciu pierwszej kilkudniowej przeprawy bez widoków lądu i tylko na dwie głowy. Z północnych wybrzeży Hiszpanii przedostaliśmy się na największą wyspę z archipelagu Balearów – Majorkę.
Cicho, ciepło i błękitnie.
Błękity w górze i w dole zlewają się ze sobą, aż obserwator czuje się, jakby go przeniesiono do innego wymiaru. Brak tu punktów orientacji, nie ma na czym zaczepić wzroku, podłoga łagodnie buja się w przód i w tył i na boki, i nie słychać ani najmniejszego szmeru. No, czasami. Jak los sprzyja.
Ile przy tej przyjemności jest roboty!
Jak dotąd na jeden dzień żeglugi przypada nam jeden dzień zadań do wypełnienia. To trzeba coś zszyć, to coś przewiercić, to znowu poprzestawiać, albo ulepszyć. Przy sporej dozie szczęścia w przybrzeżnych mieścinach udaje nam się znaleźć połowę potrzebnych rzeczy, w akceptowalnej cenie. Z resztą trzeba improwizować. Dziś żeglarstwo niestety w zbyt dużym stopniu uchodzi za sport dla bogatych emerytów, z którego to powodu za byle jaki drobiazg trzeba płacić majątek. Albo wykombinować jak do zastąpić czymś innym.
Końca nie widać
Po raptem dwóch tygodniach żeglowania, lista zakupów i zadań do wypełnienia nie przestaje rosnąć. Gdy człowiek wejdzie w posiadanie czterdziestoletniego jachtu, oczywiście zdaje sobie sprawę, że wiele rzeczy będzie trzeba w nim wymienić. Z czasem przychodzą do głowy kolejne elementy, których nie ma w ogóle i które trzeba by wykombinować. A gdy już się wypłynie w rejs, wtedy wychodzi na jaw ile z tego, co się ma, sprawdza się na falach, a ile trzeba naprawić, wymienić, dokupić lub uświetnić.
Kilka przykładów z listy rzeczy do zrobienia po dwóch tygodniach?
– dokupić przednie światło nawigacyjne od lewej burty (przy ciągłym wchodzeniu i schodzeniu z pokładu ktoś z nas w końcu skopnął je do wody)
– dorobić uszczelkę do pompy (póki co robi za nią zwinięty worek na śmieci)
– kupić korbę do rozruchu silnika (na zaś, jakby bateria miała wyzionąć ducha
– zatkać dziury w nadmuchiwanym kajaku, który służy jako ponton (do brzegu dobijamy jeszcze jako tako, ale na pokład wracamy już w sflaczałej oponie)
– zmienić sznurki od obijaczy (bo przetarły się w 9/10 grubości)
– przymocować linkę do chorągiewki celnej (znak dla celników w porcie, żeśmy nietutejsi)
– przywiercić drzwiczki do szafki na buty (bo na morzu latają po całej kabinie)
– skombinować skądś sekstant i ogarnąć, o co w nim chodzi (to taki czarodziejski sprzęt sprzed wieków do określania położenia bez apek czy GPSów)
– wejść na szczyt masztu i skontrolować stan mocowań (i pohuśtać się na linach :D)
Jak na dziś, roboty mamy od świtu do zmierzchu. Dzień mija między nimi zupełnie
niezauważenie, aż do szóstej wieczorem zapominamy nawet o jedzeniu. Paul w kokpicie koncertuje na wiertarce, a ja w kabinie dopieszczam drobiazgi, co by nasz żeglarski żywot był nie tylko łatwiejszy, ale i przyjemniejszy.
Humorzasta matka natura
W zeszłym tygodniu, gdy staliśmy na cumach w porcie miasta Roses w Katalonii (Bój się Boga powiedzieć w Hiszpanii!), wiał wiatr tak silny, że flagi portowe stały dęba, a przechadzając się po pomoście trzeba było walczyć z wiatrem, skłaniając się przed nim niczym Michael Jackson w Smooth Criminal. Morze wtedy całkiem opustoszało, i my również musieliśmy się wstrzymać z żeglugą na kilka dni, bo przy takich podmuchach już samo nawet podpłynięcie do bram gęsto zapełnionego portu było ryzykowne.
Po trzech dniach wietrznego huraganu, pogoda uspokoiła się, i wtedy prognozy zaczęły ostrzegać, że wkrótce wiatr całkowicie zamrze przy wybrzeżu. Więc decydujemy – wyruszamy lada moment, trzeba wypłynąć dalej w morze, aby złapać bryzę w żagle, zanim bezwietrzna pułapka zatrzyma nas przy lądzie. Kierunek? Majorka!
W dniu wypłynięcia o świcie powitały nas bardzo silne podmuchy. Jacht na kotwicy bujał się jak na otwartym morzu. W południe wiaterek ustabilizował się na idealnym poziomie, wiał równomiernie od boku i popychał nas w kierunku południowym tak gładko i jednostajnie, że mogliśmy puścić ster, zająć się lekturą albo graniem na gitarze, i tylko co kilka godzin delikatnie korygować kurs. W nocy zmienialiśmy wachty co dwie godziny, obserwując cały czas horyzont i czuwając, czy nasz kurs nie koliduje z jakąś inną jednostką, lub czy nie nadchodzą chmury zwiastujące rychłe nadejście szkwałów.
Jak w innym wymiarze
Po zachodzie księżyca nadszedł wschód słońca, a wraz z nim niesamowite zjawisko – wiatr ustał, jakby kto wentylator wyłączył. Pstryk i nie ma. Środek morza, wielki błękit dookoła, ani jednej chmury, ani jednej fali, ba, nawet najmniejszej zmarszczki na wodzie, i my, w samym środku opustoszałego horyzontu, bez śladu lądu w zasięgu wzroku.
Opuściliśmy żagle, nastawiliśmy wodę na kawę i kolejne dwa dni spędziliśmy na środku Morza Śródziemnego, na głębokości ponad dwóch tysięcy metrów, jakbyśmy stali na kotwicy przy brzegu najspokojniejszego jeziora świata.
Tafla wody była tak gładka, że z powodzeniem służyła nam za zwierciadło. Choć panicznie boję się głębokości, nie daję się oprzeć pokusie i wyskakuję za burtę. Kilkanaście metrów pod sobą dostrzegam dwie srebrzyste meduzy, czarujące zgrabnym tańcem w ich powabnych sukniach. Wytężam wzrok, próbując dojrzeć coś jeszcze głębiej, ale ogrom głębokości pozwala mi tylko na oglądanie gry promieni słonecznych, które penetrują otchłań aż do niegościnnych im rejonów.
Coś, co warte jest wszystkich niewygód
Po raz pierwszy ukazały się już na początku przeprawy z Roses na Majorkę. Było ich kilka, w znacznej odległości, i pokazywały same płetwy grzbietowe. W nocy, gdy pełniłam swoją wachtę, usłyszałam głośne, choć spokojne sapnięcia w bezpośrednim sąsiedztwie jachtu, nie mogłam jednak nic dostrzec. Zmiana wachty, poszłam spać, i kolejną pobudkę po dwóch godzinach serwuje mi Paul krzycząc „pełno ich dookoła!”.
Tajemniczy towarzysze
Delfiny pozostały z nami przez całą moją wachtę. Ścigały się to ze sobą, to z nami, wyskakiwały wysoko nad powierzchnię wody, pluskały, prychały, tuż, tuż obok nas. W świetle księżyca dało się je dostrzec nawet gołym okiem, a przy świetle latarki nasunęło się możliwa interpretacja tak licznej i rozweselonej ich obecności. Wokół jachtu, tuż pod powierzchnią wody, pływało pełno meduz. Były niewielkie, ale na tyle liczne, że najwyraźniej stanowiły dość nęcący kąsek dla naszych towarzyszy.
Następnego dnia po południu wiatr znów ustaje na kilka godzin. Wtedy to szczęśliwy los powtarza się. Tym razem trasa wędrówki delfinów jest prostopadła do naszego bezwietrznego dryfu, ale przepływają one blisko, licznie i w wysokich podskokach. Przy pełnym słońcu widok ten zapiera dech. Zachwycamy się jak oczarowani, lecz niestety zanim zdążymy chwycić po aparat, delfiny są już daleko. Następnym razem się uda.