Przez ostatnich kilka miesięcy podróżowałam różnymi jachtami pomiędzy kolejnymi karaibskimi wyspami, aby docelowo dostać się na kontynent południowoamerykański, a najlepiej do Kolumbii. Z Gwadelupy do Kolumbii, płynąc bez przerwy, przy umiarkowanym wietrze, dałoby się dotrzeć w mniej niż 10 dni. Optymalnym, acz nieco optymistycznym założeniem było, że uda mi się zrealizować cel w miesiąc. Cóż, wyszło dwa i pół, od początku czerwca do połowy sierpnia. Ostatni odcinek trasy, z holendersko-niezależnej wyspy Curacao u zachodnich wybrzeży Wenezueli, do środkowego wybrzeża Kolumbii, pokonałam z brazylijską załogą na niezwykłym jachcie do ekspedycji.
Z francuskim przyjacielem Paulem usiłowaliśmy znaleźć jacht przez całe 3 tygodnie, na wszystkie możliwe sposoby, i nie szczędząc czasu i wysiłków. Na próżno. I oto na początku sierpnia Paul musiał wrócić do siebie, do Francji, do niezbyt kolorowej rzeczywistości zwanej potocznie „9 do 7”, czyli do codziennej pracy. Po jego wylocie byłam przygotowana na kolejnych kilka tygodni oczekiwania, więc już sobie nawet zdążyłam zorganizować czas i zajęcia, żeby się nie zanudzić na śmierć. A tu psikus! Pierwszego poranka po jego wylocie, czyli właściwie po jednej jedynej nocy, gdy sprawdziłam rano pocztę, już czekała na mnie oferta rejsu prosto do Kolumbii.
Wypłynięcie było przewidziane na za dwa dni! Kontakt do mnie brazylijska załoga znalazła w głównym budynku przystani i suchego doku w stolicy Curacao, Willemstad. Zaledwie 2 dni wcześniej zmieniłam treść wywieszonego tam ogłoszenia, że już teraz nie „my szukamy”, tylko „ja szukam”, z wyraźną sugestią, że „ja” jest dziewczyną.
No i proszę, z facetem musiałam szukać jachtu przez 3 tygodnie, sama znalazłam w 1 dzień, czyż to nie ironia losu? Dowodzi to dwóch oczywistych faktów: że samotnie podróżująca dziewczyna bardziej wzbudza zaufanie i łatwiej jest się jej załapać na różne okazje, ale również, że samotnie podróżująca dziewczyna musi się o wiele mieć na baczności, bo nigdy nie wiadomo, jakie są rzeczywiste namiary hojnego jegomościa.
Bez wątpienia na samym wstępie dyskusji o przygotowaniach należy się umówić na spotkanie z kapitanem i załogą jachtu, żeby ocenić, czy ma się szanse z owymi ludźmi dogadać. Podróż z Curacao do Kolumbii nie miała trwać miesiąca, tylko kilka dni, ale tak czy owak, jak już się wsiądze na jacht, to nie ma odwrotu, płynie się na wprost tak długo aż się gdzieś dopłynie, i jest się skazanym na towarzystwo nieznajomych osób na niewielkiej powierzchni, przez tyle czasu i w takich warunkach, o jakich zadecyduje kapitan.
Tak więc spotkaliśmy się w pubie-restauracji o jakże przywidywalnej nazwie „Pirat”, i wyglądającej zupełnie jak niewielka przystań portowa z pirackich czasów: drewniane budynki stojące w wodzie na drewnianych palach i w każdym kącie jakaś ozdoba dotycząca życia piratów. Moimi brazylijskimi braćmi okazali się dwaj bracia Rodrigo i Christiano, w wieku między 30 a 40 lat, i przyjaciel ich rodziny, „dziadek” Sergio, który lada dzień miał skończyć 67 lat.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to że dziadek Sergio jest dwa razy mniejszy od każdego z braci, którzy przedstawili mi Sergia jako swojego „syna”, który niczym Benjamin Button, z każdym dniem staje się coraz młodszy. Przed wyruszeniem spotkaliśmy się kilka razy, omawiając różne kwestie. W tym czasie załoga przygotowywała jacht do rejsu po pół roku zastoju. Miałam być ich pierwszą w życiu jachtostopowiczką, i na podstawie rejsu ze mną bracia mieli wywnioskować czy zechcą w przyszłosci zabierać kolejne osoby. Poważne zobowiązanie!
Dzień przed planowanym wyruszeniem, który następnie przesunął się o kolejne dwa dni, spotkaliśmy się ponownie w tym samym barze. Siedzieliśmy w czwórkę wokół okrągłego stolika. Sergio milczał, bo znał zaledwie kilka słów po angielsku, a bracia z wolna zabierali się do wypowiedzenia jakiejś istotnej kwestii. Nie miałam pojęcia cóż za sprawa mogła powodować tak wyraźny na ich twarzach trud, ale nastawiłam uszu i czekałam.
– Bo ten… – usłyszałam pierwsze słowa od Rodrigo. – No jakby tu… – w moich oczach w tej chwili na pewno ukazały się dwa błyszczące znaki zapytania. Christiano zwykle niewiele mówił, bo choć świetnie rozumiał angielski, wciąż był nieco nieśmiały w jego stosowaniu. Tym razem jednak starał się solidarnie wspomóc brata w jego wysiłkach:
– Chcielibyśmy cię zapytać – i nagle urwał. Popatrzyli po sobie z bratem, ja popatrzyłam po nich, i tak kontynuowaliśmy patrzenie po sobie wzajemnie, podczas gdy Sergio, niczego nie świadom, cały czas popijał sobie piwo, patrząc gdzieś w dal. Bracia posyłali sobie wymowne spojrzenia, drapali się po głowach, szukając odpowiednich słów. A moje myśli w tym czasie zaczęły błądzić. O co tym dwóm może chodzić? Znaliśmy się wprawdzie od dwóch dni, ale zaczynałam sama siebie pytać, czy to trudne pytanie może być wywołane faktem, że tak mało o sobie wiemy, czy też może tym, że już któreś z nas wie za dużo o drugim. W czasie gdy moje myśli tak błądziły, Rodrigo dalej się posiłkował:
– Musimy wyjaśnić pewną kwestię przed wyruszeniem w morze… – moje błądzące myśli po tych słowach nagle natrafiły na trop. Może oni chcą mi zaproponować wymianę przysług? W zamian za rejs na pokładzie ich jachtu miałabym na przykład dzielić z którymś z nich sypialnię? Moje oczy się zwęziły i przeskanowały zakłopotane twarze obydwu braci. Wątły cień narastającej paniki przewinął się przez mój umysł. Wtem nagle padły te wyczekiwane, jakże kłopotliwe słowa.
– Czy ty… No, czy ty ten… Czy ty aby nie przewozisz narkotyków? – słysząc owo pytanie, wybałuszyłam oczy to na jednego, to na drugiego (Sergio cały czas patrzył gdzieś daleko). Serio?? Zadanie tego pytania zajęło im tyle czasu? Chwilę zajęło mi, zanim mogłam kontynuować swoją reakcję.
Najpierw musiałam sobie przypomnieć jak wyglądałam, kiedy ostatni raz tego dnia widziałam się w lustrze. Czy coś było aż tak nie tak, żeby mnie posądzać o dilerstwo? Nic budzącego niepokój nie znalazłam w swoich najświeższych wspomnieniach. Następnie w moich szarych komórkach przewinęła się burza wywołana podstawowym niezrozumieniem, jak zadanie takie pytania może sprawiać tak duży kłopot dwóm doświadczonym w zamorskich eskapadach facetom. Dopiero po przejściu tego myślowego procesu byłam w stanie coś odpowiedzieć.
– Ależ możecie przeszukać cały mój bagaż, centymetr po centymetrze. – I wyobraźcie sobie teraz, że po tym całym trudzie, jaki bracia sobie zadali, by mnie o to spytać, wystarczyła tylko taka moja odpowiedź, aby całkowicie mi zaufali i o nic więcej nie pytali. Nie chcieli sprawdzać żadnego bagażu, ani nie zadawali żadnych pytań. Zostałam jedynie poproszona o sprawdzenie dokładnie wymagań wizowych dla Polaków do Kolumbii i Wenezueli, bowiem bracia planowali zatrzymać się na maleńkich wysepkach wenezuelskich tuż przed wybrzeżem Kolumbii.
Ostatecznie, gdybym była dilerką, to miałabym całkiem łatwą robotę. Kto by mnie tam podejrzewał o cokolwiek… Co złego to nie ja!
***
Uwaga, informacje dotyczące wymagań wizowych dla Polaków najprościej, najszybciej i najlepiej jest sprawdzać na stronie polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Na dzień dzisiejszy zarówno w Kolumbii, jak i w Wenezueli, Polacy mają prawo do bezpłatnego pobytu do 90 dni w celach turystycznych.
***