Siedzę po godzinach w biurze przy porcie na wysepce liczącej całe tysiąc pięćset mieszkańców oraz miliard kóz i iguan, i cieszę się dostępem do internetu, bo żeby go tu mieć, to trzeba przejść trzy kilometry od miejsca, które przez kolejnych kilka tygodni nazywać będę „domem”. Domem w przenośni, bo prawdziwy jest tylko jeden, a w podróży można pozwolić sobie na posiadanie wielu takich „domów”, do których też może się chcieć wracać, ale najchętniej trzyma się je po prostu w pamięci, pod nagłówkiem „miłe miejsce”.
Ale, ale! – Żeby mili państwo wiedzieli co tu się wyprawia za oknem! Takiego urozmaicenia swojej nieco monotonnej pracy (polegającej na przepisywaniu notatek zgromadzonych podczas terenowych obserwacji iguan) nie spodziewałam się w najśmielszych wyobrażeniach. Owszem, przy pracy biurowej nieraz biorą człowieka fantazje, żeby nagle meteoryt spadł z nieba, albo Superman zapukał w okno, albo chociaż żeby syreny miejskie zawyły, ale ostatecznie koncert bębniarski kilkudziesięciu muzyków na raz pod samym oknem biura moich udręk, również jest całkiem przyjemną opcją. Bębnią tak, że aż podłoga chodzi pod moim biurkiem, a karaibsko-afrykańskie rytmy sprawiają, że nawet pisać na klawiaturze nie da się normalnie, bo jakoś palce się tak samoistnie dostrajają do perkusji.
La Désirade, mała ostoja dziczy i prawie nieskażonej kultury na Gwadelupie, które przeplatają się razem w karaibskiej mozaice pełnej kształtów i kolorów. Dzicz i kultura razem, a jednak się da! 🙂