Dzień wyczekiwania przesyłki… która niestety nie przyszła. Do późnych godzin jednak żywiłam nadzieję, że zaczaruję listonosza swoimi myślami, i że zjawi się tu wcześniej niż jutro, ale niestety moje czary nie zadziałały. Najwyraźniej nie bez powodu nie otrzymałam listu z Hogwartu, taki już jest żywot Mugola.
Cały dzień spędziłam na studiowaniu mojego aparatu fotograficznego, który kupiłam tuż przed wyjazdem, i którego stopień skomplikowania początkowo trochę mnie przerażał. Stwierdziłam jednak, że lepiej przestudiować kilkusetstronicową instrukcję już teraz, niż w momencie podziwiania jakichś zapierających dech widoków.
Na koniec dnia udałam się dla relaksu na lokalne spotkanie Couchsurferów. W Londynie jest ich tak wiele, że można odnieść wrażenie, iż niemal w co drugim barze będzie można się na nich natknąć. Ja wybrałam jedno w zachodniej części miasta, po drodze w metrze nawiązując znajomość z sympatyczną Niemką, która przyjechała do Londynu pracować jako au-pair.
Na każdym takim spotkaniu można poznać bardzo inspirujących ludzi, miejscowych i podróżników, podzielić się i uzyskać rady, wymienić poglądy na różne sprawy, a czasami nawet spotkać przyjaciół, dlatego zawsze je wszystkim polecam. W większości odwiedzanych przeze mnie metropolii staram się pójść na takie spotkanie chociaż raz. Także i tym razem się nie zawiodłam. Poznałam wielu przesympatycznych ludzi, w tym między innymi Amerykanina z San Francisco imieniem Jon, Włoszkę Nicolettę, Amerykankę bułgarskiego pochodzenia, Francuza, Rosjanina i Polaka Pawła, który bardzo lubił opowiadać o swoim 8-letnim synu, i od którego aż biła ojcowska duma.
Najciekawszą dyskusję przeprowadziłam jednak z obywatelem Hong-Kongu o imieniu Pak-Chau. Mieszkańcy Azji w towarzystwie europejskim zwykle przedstawiają się pod przybranym imieniem, bo z góry zakładają, że przeciętny Europejczyk nie będzie w stanie wymówić ich prawdziwego imienia i zwykle mają rację. Ja jednak mam taki zwyczaj, że spotykając skośnookiego przyjaciela, który wita się słowami „cześć, jestem Tom” (jak w przypadku Pak-Chau) albo „cześć, nazywam się Rebecca”, od razu pytam: „a naprawdę?”. Okazuje się, że ich rzeczywiste imiona są bardzo interesujące, bo może ich być tyle, ilu jest samych Azjatów. Ogółem, każdy może nazwać swoje dziecko jak mu się tylko podoba, nie ma oficjalnej listy imion, dlatego wszystkie są unikatowe i mają szczególne znaczenie. Pak-Chau po chińsku oznacza „sto lat” – najwyraźniej jego rodzice chcieli, by tyle właśnie sobie radośnie żył. Zważywszy jednak na długowieczność mieszkańców niektórych państw azjatyckich, ciekawa jestem, jakby się czuł ze swoim imieniem 99-latek…
Gawędziliśmy tak sobie sympatycznie w międzynarodowym towarzystwie, aż w jednym momencie przyszedł oczywiście moment na pamiątkowe zdjęcia. Pak-Chau miał ze sobą bardzo intrygujący aparat fotograficzny – zupełnie nowoczesny, ale stylizowany na analog sprzed trzydziestu lat, który w dodatku posiadał ekstrawagancki gadżet – dokręcany sztywny kijek, a la antena, który wysuwało się na odpowiednią odległość, aby móc sobie samodzielnie wykonać zdjęcie. Jako, że siedzieliśmy wszyscy przy stole i niespecjalnie było kogo poprosić o pomoc, urządzenie okazało się zupełnie przydatne. Dowiedzieliśmy się przy tym, że jest to zupełnie nowy wynalazek prosto z Hong-Kongu, i że w tym kraju obecnie prawie wszyscy już się tym posługują – czytaj: robią sobie słit focie wszędzie gdzie się tylko da. Pak-Chau entuzjastycznie poinformował nas, że na pewno lada dzień ta nowa moda przybędzie do Europy i wszyscy będą u nas w podobny sposób robić sobie zdjęcia. To wywołało długą dyskusję, w którą wdali się wszyscy obecni przy stole.
Nie od dzisiaj znany jest żart o podróżujących Japończykach: znajomy pyta znajomego, który właśnie wrócił z wakacji, jak mu się udał urlop, a ten odpowiada, że nie wie, bo jeszcze nie obejrzał swoich zdjęć. Hong-Kong to nie Japonia, ale technologia jest na tym samym wysokim poziomie, dlatego tendencje w większości krajów azjatyckich są podobne. Zapytałam się mojego nowego kolegi, czy rzeczywiście uważa za niezbędne robienie sobie samodzielnie zdjęcia przy każdym odwiedzonym obiekcie. Odpowiedział, że tak, bo lubi później oglądać siebie, jak wyglądał danego dnia i w danym miejscu, jak jego wygląd się zmieniał o każdej porze, w każdym dniu i każdego roku. Ponadto robiąc je sobie samodzielnie, uzyskuje dokładnie taką jakość, jakiej sobie życzy, a co nieraz trudno uzyskać, gdy zdjęcie wykonuje ktoś obcy.
Rzeczywiście, fajnie jest czasami móc zobaczyć wycieńczenie na własnej twarzy po zdobyciu jakiegoś trudno dostępnego miejsca, radość chwili czy aktualne wkurzenie byle czym. Tylko że zdjęcia robione sobie samodzielnie z założenia są tak sztuczne, jak to tylko możliwe. Bo jak można bym naturalnym przed lustrem? Przedstawiłam swój punkt widzenia – ja sama też lubię czasami mieć zdjęcie samej siebie, jednak jako że z reguły podróżuję samotnie, zwyczajnie pytam innych, czy mogliby mi takie zdjęcie zrobić. Niby wychodzi na to samo, ale niezupełnie. Poproszenie przechodnia o pomoc wymusza interakcję z drugą osobą. I prawdę mówiąc, gdy oglądam dziś swoje zdjęcia sprzed nawet kilku lat, nadal pamiętam twarz osoby, który je wykonała, choć zamieniłam z nią może dwa słowa i nie miałam żadnego utrwalonego jej obrazu. Co lepsze, w niejednym przypadku prośba o taką drobnostkę wywołała długą rozmowę i fascynującą wymianę poglądów na różne tematy, a raz nawet pociągnęła za sobą przyjaźń, i wszystko to równa się wspaniałym wspomnieniom. Nic z tych rzeczy nie byłoby możliwe w przypadku, gdybym sama strzelała sobie zdjęcia szczerząc zęby do własnej ręki. To dało mojemu koledze do myślenia.
Przyznał mi rację, że w sumie patrząc na to od takiej strony, wynalazek dokręcanego wysięgnika ogranicza relacje z otoczeniem i już nawet jakość zdjęcia przestaje mieć znaczenie, bo grunt to realne wspomnienie, a nie sztucznie wykreowana rzeczywistość. Spytałam go też, czy robiąc sobie samemu tak wielkie ilości zdjęć, kiedykolwiek ma czas je wszystkie obejrzeć. Odparł najszczerzej w świecie, że nigdy ich nie ogląda, tylko wrzuca na komputer. To mnie zaskoczyło najbardziej, bo w tym miejscu obala się zapewnienie o chęci uwieczniania każdej chwili.
Pociągnęło to kolejną dyskusję o tym, jak bardzo portale społecznościowe zmieniają myślenie u ludzi. Oczywiście, w dzisiejszych czasach używa ich prawie każdy – ja sama bardzo podziwiam osoby, które są w stanie obejść się bez tego 'dobrodziejstwa’ i utrzymać normalną łączność ze znajomymi innymi sposobami. Uważam, że z powodu tego typu portali przywiązujemy zdecydowanie za dużą wagę do tego, co sądzą o nas inni. Zamiast skupiać się na przeżywaniu chwili, myślimy tylko o tym, żeby koniecznie pokazać wszystkim, co właśnie robimy, jemy, myślimy, z kim i gdzie jesteśmy o każdej porze dnia i nocy, jaką mamy świetną pracę, jak bardzo wypięknieliśmy.
Patrząc na to z boku, zazwyczaj odnoszę wrażenie, że im bardziej ktoś wiedzie pełne, radosne, kolorowe, pełne przygód życie w internecie, tym bardziej samotny jest w życiu i potrzebuje aprobacji ze strony innych znajomych spędzających życie przed komputerem, żeby czuć, że żyje. No i przede wszystkim – im więcej czasu mamy na portale społecznościowe, tym mniej na realne przygody. Co odnosi się niestety także do pisania bloga, z którym jestem haniebnie spóźniona, z powodu zbyt wielu dziejących się rzeczy po drugiej stronie globu! 🙂