Miejsce dla spragnionych świata podróżników i awanturników

Wyprawy Awanturnicy Ameryka Łacińska,Opowieści Północny kraniec Południa, czyli o Cabo de la Vela

Północny kraniec Południa, czyli o Cabo de la Vela

Lubię odkrywać nowe miejsca nie wiedząc o nich kompletnie nic, zanim ich nie ujrzę na własne oczy. Zawsze rodzi to niespodzianki, a przy okazji, nie mając żadnych wyobrażeń, nie mogę się także rozczarować.

O Cabo de la Vela, nie mogę jednak powiedzieć, że nie wiedziałam całkiem nic. Jest to najpopularniejszy spot kitesurfingowy w Kolumbii, i z tego też powodu w pierwotnym zamierzeniu chciałam się tu znaleźć. Wioska ta, położona w pobliżu północnego cypla Kolumbii, zajmuje jałowy obszar pustynny. Miejsca takie jak Cabo rządzą się swoimi własnymi prawami, które niekoniecznie muszą przestrzegać zasad logiki. Chyba, że wziąć pod uwagę logikę południowoamerykańską – wówczas jej tu aż nadto.

Cywilizacja ludzka wytworzyła osady dla ułatwienia zmagań z codzienną egzystencją. Ludy pustyni, zdawałoby się, wolą ją sobie utrudnić i musieć zmagać się z tym wszystkim, co już dawno zostało ujarzmione w miejscowościach nieopodal.

Bo Cabo de la Vela nie jest pustynią odizolowaną od świata jak samotna oaza na samym środku Sahary. Do najbliższego miasta, Uribii, potrzeba raptem jedną godzinę drogi. A jednak zadziwiająco wielu śmiałków buduje swoje gniazda właśnie tutaj, w przez Boga zapomnianej krainie piachu i wiatru.

Owe „gniazda” nie są wcale uproszczeniem, czymże bowiem można by nazwać chałupy w całości utworzone z… kaktusów? A dokładniej z ich serc. Kiedy kaktus usycha, pozostawia po sobie materię zwaną yotojoro, o właściwościach podobnych do drewna. Zaletą jest to, że taki budulec nie wymaga żadnej obróbki, może przetrwać nawet 50 lat, i jest całkowicie wodoodporny. W tutejszych domostwach zarówno ściany, jak i sufity, są jednakże ażurowe i wcale nie chronią od wiatru, upału, chłodu czy deszczu. Ich rolą jest wyznaczanie terytorium. Podłóg się nie stawia – ich rolę odgrywa pustynny piach. Na ścianach i suficie domostwo się kończy. Okna? A po co to komu? Drzwi są, wiele z nich ma nawet zamek, ale klucz zawsze zostawia się nad górną framugą drzwi. Wszyscy o tym wiedzą, nikt nie nadużywa. Co innego na plaży, tutaj każdy szanujący się obywatel Cabo pilnuje swojego mienia jak oka w głowie. Co by pomyślał tubylec, odwiedzając Polskę? „Jacy dziwni ludzie – domy pozamykane, klucze gdzieś poukrywane. A jakbym tak czegoś akurat potrzebował, przechodząc w pobliżu? Na plażach za to najwyraźniej codziennie trwa kiermasz dobroczynny i można się częstować każdą znajdą”.

Łazienki w domostwach występują, choć należą do rzadkości. Często posiadają nawet niezbędne wyposażenie, takie jak toaleta, prysznic i umywalka. O wodzie, która by płynęła w każdym z tych urządzeń, słyszało tu jednak niewiele osób. Dla zaradnych mieszkańców osady nie ma wszakże wyzwań, którym nie sposób byłoby zaradzić. Po wodę do wygódki biega się z wiadrem prosto do morza. Wodę do mycia mieszkańcy mogą otrzymać raz dziennie od chłopca na posyłki, który biega wieczorami od chaty do chaty z pełnymi wiadrami, i za każde jedno pobiera opłatę w wysokości 2000 peso kolumbijskich. Wodę zdatną do picia można kupić praktycznie w każdym sklepie, lecz tym, co najbardziej zadziwia, jest jej cena – 3000 peso, czyli w przeliczeniu około 1 euro za litr, podczas gdy minimalne wynagrodzenie w Kolumbii wynosi tyle co 230 euro na miesiąc. Jeszcze bardziej zdumiewa fakt, że w licznych sklepach na Cabo de la Vela, cena piwa, w przeliczeniu na butelki, jest o wiele niższa od ceny wody, dlatego też nikt tu nie narzeka. Bo i na co?

W Cabo de la Vela po pierwszym wrażeniu szybko przychodzi przyzwyczajenie. Ja na przykład zadziwiająco prędko oswoiłam się z niejedzeniem. Popełniłam kardynalny błąd południowoamerykańskiej logiki, spodziewając się, że w Cabo de la Vela znajdę… bankomat! Przezornie na podróż nie pobrałam gotówki, bo w nieznanych, odludnych rejonach Ameryki Południowej, „różne rzeczy mogą się zdarzyć”. Do wioski zawitałam spłukana; drobniaków z dna kieszeni starczyło mi na minimum wody niezbędnej do przeżycia przez dwa dni, w trakcie których wciąż liczyłam na to, że znajdę jakiś sposób na wybrnięcie z sytuacji.

I znalazłam – w Cabo de la Vela istnieje cała gama kategorii chłopców na posyłki, a jedną z nich jest „posłaniec bankomatowy”, nader sprytny interes. Taki delegat zbiera rankiem od swoich kontrahentów karty kredytowe, debetowe i bankomatowe wraz z kodami PIN, i pobiera dla nich ustaloną ilość gotówki w najbliższym mieście. Cena, jaką każdy zainteresowany musi zapłacić za tę usługę, wynosi połowę ceny biletu w obie strony do owego miasta. Gdyby była mowa o inwestycji posłańca, zwróciłaby się ona już przy dwóch śmiałkach chętnych mu powierzyć całe swoje oszczędności, ale chłopiec nic nie inwestuje, bo i tak kupiłby ten bilet i pojechałby do miasta, do swojej podstawowej pracy, jaką jest uliczne handlowanie. Wielu mieszkańców zapewniło mnie o pełnej uczciwości, zarówno biznesu, jak i samego posłańca, ale mimo wszystko nie zdecydowałam się przekonywać o niej na własnej skórze, i zapłaciłam dwa razy więcej, aby samodzielnie dostać się do miasta i uzbroić w survivalowy kit: wodę, jedzenie i kasę.

Pierwszy raz przybywając do Cabo dwa dni wcześniej, w ciągu godziny drogi przez pustynię zmuszona byłam spoglądać na świat przez szybę klimatyzowanej terenówki z napędem na cztery koła. Wracając do miasta, miałam o wiele więcej szczęścia – trafiło mi się miejsce z panoramicznym widokiem, w naczepie wielopiętrowego pickupa o nieprawdopodobnej pojemności, a do tego z naturalną, wietrzną dmuchawą. Po dotarciu na miejsce należało tylko wygrzebać sobie z ust, nosa i oczu całą pojemność Sahary oraz oswoić się z nowym kolorem skóry (ostatnio całkiem modnym) – pomarańczowym. Barwa ubrań w promocji sama dopasowuje się do karnacji.

W drodze do miasta pickupy wiozą puste pojemniki na żywność, więc trasę poprzez pustynne serpentyny pokonują z zawrotną szybkością. Natomiast drodze powrotnej do Cabo prędkość może się wahać, zależnie od nastroju kierowcy, od bliskiej zera do bliskiej światła. W wyniku tej prawidłowości pasażerowie albo odbierają swoje towary spożywcze w postaci smoothie z owoców i jajek, albo docierają do domów po tak wielu godzinach drogi, że już nie mają siły zabrać swojego ekwipunku z paki i zostawiają go w pickupie na następny dzień. W owym kolejnym dniu terenówka pokonuje tę samą trasę do miasta z prędkością bliską światła, zatem produkty po podwójnej podróży wracają do swojego właściciela również, siłą rzeczy, w formie ciekłej. Problem niedostatku płynów rozwiązany!

Zdarzają się jednak tacy szczęśliwcy, którym uda się dostarczyć zapas żywności na kilka dni w postaci niezmienionej przez ukrop, wichurę i wstrząsy. Nic, tylko wstawić do lodówki i cieszyć się chwilową niezależnością od kosztownych dostaw. Nic bardziej mylnego, czyżbym zapomniała dodać, że w Cabo nie ma prądu? Elektryczność jedynie -bywa-, i to od zaledwie kilku lat. Wieczorami, od godziny 18 do 23, można się -spodziewać- dostawy zasilania. „Zaraz, zaraz – przecież istnieją lodówki bez potrzeby elektryczności, styropianowe pudła z lodem” mógłby ktoś pomyśleć. Pozostaje tylko problem, skąd wziąć lód w miejscowości bez ani jednej lodówki. I po niego każdego dnia przed świtem ktoś musi udać się w kilka godzin drogi po pustyni do miasta i z powrotem. To, co z lodu zostanie do powrotu, przysłuży się do ewentualnego wydłużenia życia jakiegoś owocu o kilka godzin.

Lodówki to w Cabo luksus nie do pomyślenia, za to telewizory – jak najbardziej. W dniu tak wielkiego święta jak mecz Kolumbii z Brazylią, prąd jest dostarczany w specjalnych godzinach, również w ciągu dnia. Gdyby nie był – to szybko musiałby zacząć być, wszak Kolumbijczycy bardzo lubią szczycić się swoimi piłkarskimi osiągnięciami, i nieakceptowalna zdaje się być sytuacja, w której zostają oni od swego dobra narodowego odseparowani.

Każdego dnia uczę się o życiu na tym osobliwym końcu świata czegoś nowego. Miejsce to można szybko pokochać lub jeszcze szybciej znienawidzić. Albo też wahać się pomiędzy jednym a drugim przez czas całego pobytu, zależnie od kolejności odkrywania uroków Cabo de la Vela. Podstawą zadowolenia jest brak jakichkolwiek oczekiwań.

1 thought on “Północny kraniec Południa, czyli o Cabo de la Vela”

Co o tym myślisz?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Podobne wpisy