Poprzedni dzień właściwie nie miał czasu się skończyć, dlatego sobota i niedziela razem stanowiły dla mnie swoiste przejście z rejonów zimnych gór do nadspodziewanie upalnych tropików amazońskich – ale jak bardzo upalne są tutejsze tropiki, tego jeszcze ani trochę nie przeczuwałam.
Pierwsze wrażenie z samego początku drugiego etapu podróży? Uwielbiam peruwiańskie tanie linie lotnicze! Czegoś takiego na pewno nie doświadczyłabym w Europie. Po pierwsze, w momencie kupowania biletu na przelot, nikt nie pyta mnie, czy mój bagaż aby nie waży więcej niż 5 kg, bo jeśli tak, to 100 zł za kolejne 5 kg, a 150 zł za bagaż nadawany. Duża torba bagażu jest w cenie biletu i dla każdego jest to oczywiste. Środki „bezpieczeństwa”, czyli to, co najbardziej irytuje podróżnika, są ograniczone do minimum. Dzięki temu nikt nie sprawdza, czy nie przewożę narkotyków pod obudową aparatu fotograficznego, czy bagaż podręczny aby nie waży ni grama więcej niż teoretycznie dozwolone tu 4 kg, czy ma idealne, wytyczone przepisami wymiary, czy został umieszczony na półce nad głowami, czy też pod fotelem, czy aby któryś z pasażerów nie wpadł na budzący grozę pomysł, by w momencie startu samolotu trzymać książkę w ręku – bo przecież podryw maszyny do lotu jest tak silny i gwałtowny, że książka na pewno wyleci z rąk i utnie głowę innemu pasażerowi, siedzącemu kilka foteli dalej. Do takich wniosków dochodzą zawsze tanie linie lotnicze w Europie. A Ameryka Południowa? Minimum bezpieczeństwa, oby tylko skrzydła twardo trzymały się korpusu, i jakoś wszyscy żyją, nikt nie ucierpiał, bomby nikt nie podłożył, za to każdy zadowolony.
Cena biletu jest w większości linii zawsze taka sama, nie waha się co każde pięć minut lub co każde wejście na stronę internetową, dzięki czemu można z łatwością przewidzieć i zaplanować swoją podróż. Jedyny minus to boleśnie odczuwalny na każdym kroku w Ameryce Południowej fakt, że miejscowi płacą za wszystko o wiele mniej. Pięćdziesiąt procent ceny płaconej przez extranjero, czyli cudzoziemca, to minimum, a bywają zniżki nawet osiemdziesięcioprocentowe – mam tu na myśli wszystkie płatne bilety wstępu i usługi, nie tylko loty. Gringo to taki trochę podgatunek w momencie kiedy w grę wchodzi dinero, czyli forsa, na szczęście zupełnie nie odczuwa się tego w zwykłych kontaktach międzyludzkich – jeszcze nigdy i nigdzie nie odmówiono mi tu rady lub pomocy.
Przed dotarciem na lotnisko nie miałam możliwości wydrukować swojego biletu – już się zastanawiałam, ile wezmą za odprawę na lotnisku, a tu kolejne pozotywne zaskoczenie – nic! W samolocie z kolei, w trakcie zaledwie 1-godzinnego lotu, każdy pasażer otrzymał darmowy poczęstunek. Tyle dobroci naraz, aż się wydaje niemożliwe, więc gdy stewardessa przybyła z napojami, spytałam o ich cenę, przekonana, że z czegoś przecież muszą ciągnąć dodatkowy zarobek. Nic z tego, pani roześmiała się na moje pytanie – „ale o czym señorita mówi? U nas wszystko darmo dla pasażerów!”. Z radością i zadowoleniem przyjęłam kubek Inca Koli i wróciłam do ulubionego zajęcia – oglądania widoków przez okno. Peruwiańskie tanie linie są tak wspaniałomyślne, że mogłam tu nawet zarezerwować bezpłatnie miejsce przy oknie, żeby przez cały lot wlepiać nos w szybę!
Widok andyjskich wierzchołków z góry był bardzo poruszający, zwłaszcza, że zupełnie niedawno sama chodziłam po tych górach, dysząc ze zmęczenia spowodowanego niedostatkiem tlenu. Teraz, obserwowane z góry, nic nie utraciły ze swego majestatu, za to pozwoliły mi odkryć zupełnie nowe swe oblicze: wydawały się takie przystępne, łatwe, wręcz zapraszające do zdobywania – a w rzeczywistości były i są świętymi i wielbionymi boginiami prostych ludów od zarania dziejów. To im zanoszono dary, składano ofiary, oddawano dla nich życie i wyobrażano sobie je jako żywe, kapryśne istoty, którym należy się przypodobać, aby przetrwać. Zaledwie kilka wieków później zostały bezczelnie ujarzmione – bez najmniejszego wysiłku przelatuję nad ich wierzchołkami i rozmyślam. Jednak na większość z tych gór żadne windy nie prowadzą… Wciąż w trudach wędrówki skłaniamy się pokornie przed ich masywami, ocieramy z potu czoła i zamęczamy się, aby postawić stopy na najświętszych ich wierzchołkach. W moje przemyślenia wtargnęła mgła. Obraz gór stawał się coraz mniej wyraźny, aż po chwili całkowicie zakrył się białym obrusem. Zupełnie jakby góry uznały, że dość już mi ich piękna, czas na odrobinę prywatności. Po kolejnej małej chwili – trwało to zaledwie kilka sekund – mgła się rozmyła i ukazała… lasy amazońskie! Przecierałam oczy ze zdziwienia, czy to możliwe, żeby pas Andów od puszczy Amazońskiej oddzielał tak mały dystans. Najwyraźniej tak właśnie jest! Nawet chodząc po peruwiańskich górach momentami przechodzi się przez dżunglę pełną moskitów, aby znowu musieć wdrapywać się kilkaset metrów do góry, do krainy lam i alpak.
Krajobraz momentalnie się odmienił. Wszystkie ciepłe odcienie ziemi, brązy, żółcie, beże i czerwienie zostały zastąpione nieprzeniknioną zielenią. Gdzieniegdzie tę zieleń, która zdawała się nie mieć końca ani początku, przerywała wstęga rzeki o nieokreślonym kolorze. Jednak nawet z wysokości dziesięciu kilometrów dało się zaobserwować, że te rejony jeszcze nie są prawdziwie dzikie. Co jakiś czas mogłam dostrzeć maleńkie szachownice pól i wsi.
Wiedząc o otwartości miejscowych, jak najczęściej staram się z niej w trakcie swej podróży korzystać, i ilekroć mam pytanie lub jakąkolwiek wątpliwość, zagaduję pierwszą lepszą osobę na ulicy lub siedzeniu obok, dzięki czemu zawsze uzyskuję wszystkie potrzebne informacje, a oprócz tego ćwiczę z miejscowymi hiszpański, ponieważ każde niewinne pytanie gringuity rodzi zainteresowanie – a skąd to ja, a co robię tak daleko od domu, a na ile czasu, a dokąd dalej.
Wydawało mi się niemożliwym, żeby z Limy do Iquitos lecieć tylko jedną godzinę, dlatego gdy spostrzegłam, że samolot niechybnie się zniża, spytałam siedzących obok mnie panów, czy aby to zniżanie lotu jest celowe.
Ach, bo, zapomniałabym, styl pilotowania naszego kapitana był bardzo szczególny. Ciężko tu akurat stwierdzić, czy jest to cecha charakterystyczna tanich linii w Peru, w każdym razie mój pilot najwyraźniej uwielbiał zabawę. Gdzie tam europejskie sztywne loty w linii prostej, my lecieliśmy zygzakiem! Nie tylko przy starcie i przy lądowaniu, lecz przez cały lot samolot obracał się na boki o tak wielki kąt, że przez okno dało się zobaczyć tylko niebo, albo tylko krajobraz – odnosiłam wrażenie, że pilot chciał mi ułatwić robienie zdjęć, jednak fakt, że siedziałam przy oknie i wcale nie byłam przyzwyczajona do akrobacji w samolocie pasażerskim, ba, wcale nie byłam przyzwyczajona do żadnych akrobacji powietrznych, nie ułatwiał mi za bardzo realizacji zadania, zwłaszcza gdy co chwila nerwowo łapałam ręką poręczy fotela, jakby w nadziei, że w jakikolwiek sposób uratuje mnie to w momencie spadania. Motyle w brzuchu przy nagłych skrętach albo podskokach (bo też były), skutecznie przenosiły moje twórcze fotograficzne siły i myśli w inną sferę – np. jakby to było zlecieć na łeb na szyję prosto w tę piękne widoki za oknem… czy na wierzchołku góry da się wylądować?… A może chociaż amazońskie lasy to swego rodzaju poduszka bezpieczeństwa? Z okna miałam bezpośredni widok na silniki, były one wręcz na wyciągnięcie ręki. Za każdym razem, gdy maszyna gibała się na boki, przyglądałam się, czy aby na pewno któryś z nich właśnie nie odpada. Jednak przez cały lot wyglądały dokładnie tak samo, i nie wydobywała się z nich nawet mgiełka spalin – zupełnie jakby były tam tylko dla ozdoby. Pasażerowie siedzący przy oknie mieli wliczony w cenę istny roller coaster – zaś ci, którzy usiłowali przemieszczać się po pokładzie, mogli poczuć się jak w najprawdziwszej beczce śmiechu. Smaku wszystkiemu dodawały jeszcze komunikaty od pilota. Co jakiś czas z głośników nad głowami dobywał się jego głos oznajmiający warunki pogodowe, pozostały czas lotu i inne takie, zwykłe procedury, jednak sposób, w jaki ten głos brzmiał usiłując oznajmić to wszystko po angielsku, nasuwał tylko jedno skojarzenie – czy nasz kapitan wczoraj balował na jakiejś wielkiej imprezie? I czy aby zdążył już wytrzeźwieć?… Ooch, i czy może to stąd się wzięły te wszystkie gratisy dla pasażerów?
Jednak okazało się, bardzo szczęśliwie zresztą, że zniżanie lotu w tej chwili nie było przypadkiem (czy też nową zabawą pilota w „podrywy”). Panowie siedzący obok poinformowali mnie, że lądujemy w Pucallpie. Czy po tych wszystkich przeżyciach ma się jeszcze okazać, że siedzę w niewłaściwym samolocie? Zestresowałam się nie na żarty. Panowie jednak od razu uspokoili mnie, mówiąc, że później lecimy do Iquitos. Pytam zatem, czy przypadkiem bezwiednie nie kupiłam biletu na lot z przesiadką. I wtedy odkrywam zupełnie nowe dla mnie zjawisko: przystanek samolotowy. Pasażerowie lecący do serca Amazonii proszeni są o pozostanie na miejscach, tymczasem następuje wymiana pasażerów do Pucallpy i z Pucallpy, a żeby upiec jeszcze więcej pieczeni na jednym ogniu, w tej samej chwili podjeżdża specjalny wóz, podłączane są do naszej maszyny różne rury i wysysają zawartość samolotowego kibelka na oczach wsiadających, wysiadających i bacznie obserwujących, choć na szczęście nie współodczuwających (odorów), pasażerów, takich jak ja.
Pucallpa to ostatnie miasto w Amazonii przed Iquitos, do którego da się dotrzeć drogą lądową. Dalej można już tylko albo polecieć, albo przepłynąć, przy czym lot trwa nieco ponad pół godziny, a rejs, w zależności od poziomu wody w rzece Ukajali, w dół może trwać 3-4 dni, zaś w górę nawet do 6. Z oczywistych przyczyn nie pokusiłam się o podróż drogą rzeczną, zwłaszcza że jedynym zajęciem przewidzianym dla podróżnych na czas całego rejsu jest odganianie komarów, leżąc w hamaku zawieszonym na pokładzie, na przemian ze spaniem i jedzeniem.
Raz, dwa, mija krótka chwila, szybko odbębnione procedury bezpieczeństwa, byle tylko się upewnić, że drzwi są szczelnie zamknięte, i znowu jesteśmy w górze. Tym razem brak już jakichkolwiek innych widoków niż zieleń przeplatana wstęgami rzek. Dzicz pogłębiała się z każdą minutą. Co jakiś czas kręta Ukajali dawała znać, że lecimy jej szlakiem, ponad korytem, który wywierciła w Amazonii, jak kornik wierci w drewnie, wieki temu. Kształt i długość koryta jednak nieustannie ulega zmianie i dało się to zaobserwować nawet z tak dużej wysokości: tam, gdzie rzeka zataczała już zbyt długie zakręty, uznawała że co tam będzie sobie drogi nadrabiać, i płynęła skrótem, na wprost. Odcięte zakręty szybko zamieniały się w bagna, niektóre już porastała roślinność i zapewne nim ktokolwiek się obejrzy, rzeka już wygląda i biegnie zupełnie inaczej.
Ledwie zdążyliśmy się wzbić na pożądaną wysokość, a już podchodziliśmy do lądowania – kilka dni drogi rzecznej z Pucallpy zostało mi oszczędzonych do zaledwie pół godziny. Pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu? Gorąco!!! Zwłaszcza, że leciałam prosto z Limy, z samego rana, kiedy było zimno i pochmurno, więc i mój strój był stanowczo niedopasowany do tutejszego klimatu. Jeszcze stojąc na płycie lotniska natychmiast zrzuciłam bagaże i przystąpiłam do „rozbiórki”. Różnica temperatur w Iquitos w porównaniu z tym, w czym przebywałam przez ostatni miesiąc, była tak ogromna, że jedyne czego w tym momencie pragnęłam, to założyć kostium kąpielowy i paradować w nim po mieście.
Ale, ale, ja tu sobie narzekam w myślach, a tymczasem pobudka! Amazonia! Patrzę dookoła i aż muszę się uszczypnąć. Mamma mia, dopięłam swego. Jestem w sercu Amazonii! Ogarnął mnie niepowstrzymany entuzjazm i co chwila miałam ochotę podskakiwać z radości albo wybuchać nagłym śmiechem. Co tam upał! Co tam moskity! Niech żyje dżungla!!
Kolejne spełnione marzenie – jest czego zazdrościć! Przecież tak wielu ludzi nawet marzyć nie potrafi… Albo poprzestaje na marzeniach, nawet nie próbując ich spełniać.