W trakcie mojego pobytu na Cabo de la Vela pewnego dnia o samym świcie wzięła mnie ochota na pobieganie. Bieganie było nadzwyczaj przyjemne, jeszcze zanim słońce zacznie prażyć i smażyć, kiedy wioska dopiero budzi się do życia. Po udanym pobieganiu wzięła mnie ochota na przejście się w głąb pustyni. Słyszałam, że znajduje się tam słone rozlewisko i wyobrażałam sobie, że musi to być bardzo fotogeniczne miejsce. Oczywiście ścieżki na pustyni nie są oznakowane i bardzo łatwo jest tam zabłądzić. Ponadto rozlewisko okazało się być o wiele bardziej odległe niż sądziłam. Ale dotarłam tam, już wtedy, gdy słońce bezlitośnie smażyło. Miałam na sobie jedynie kostium kąpielowy i krótkie spodenki – ale ani kapelusza, ani okularów słonecznych, ani kremu z filtrem, ani… butów. Więc trochę się nacierpiałam. Udało mi się jednak dotrzeć w utęsknione miejsce i zadumać nad opustoszałymi widokami niczym z Marsa. W drodze powrotnej słońce było już bardzo blisko zenitu, więc niewiele myśląc, zdjęłam spodnie i… założyłam je sobie na głowę, co by chociaż trochę ocalić swoje oblicze przed upieczeniem. I dalej boso włóczyłam się po bezdrożach, usiłując znaleźć skrót z powrotem do wioski. Błądząc tak po pustkowiu nagle natknęłam się na zabudowania. Zabudowania to może wiele powiedziane, dajmy na to… chatkę. Z owej chatki raz po raz wychylały się kolejne małe łebki szeroko roześmiane na widok zbłąkanej niewiasty ze spodniami na głowie. Śmiały się tak i szczerzyły swoje szczerbate buzie, a ja, niewiele mogąc poradzić na sytuację, pomachałam im tylko radośnie, starając się jak najszybciej opuścić to miejsce. Ale wtedy przyszedł i to głowy pewien pomysł. Jakby tu żenującą aferę przerobić na twórczą akcję?
Machając ręką na swoje nieszczególne położenie podeszłam śmiało do chatki z roześmianymi buziami szukając jakiegoś opiekuna. Szybko go namierzyłam: pani nieco przy kości od razu wyskoczyła z chęcią pomocy, ale ja odparłam, że wcale takowej mi nie potrzeba, że oto przychodzę z misją. Pustynna placówka okazała się być indiańskim przedszkolem. Spytałam, czy mogłabym tu wrócić nazajutrz i spędzić z dzieciakami czas. Pani opiekunka była zdumiona moją propozycją, ale z chęcią na nią przystała.
Takie indiańskie przedszkola są rozrzucone po całej pustyni i jest ich całkiem sporo. Każda chatka przyjmuje dzieci z jednego obszaru. Zdawałoby się, że pustynia świeci pustkami, ale wcale tak nie jest. Między kolczastymi krzakami co kilkaset metrów skrywa się jakaś gospoda. Do jednej chatki, którą odwiedziłam, codziennie przychodziło prawie trzydzieścioro dzieci. Łezka mi się w oku zakręciła, gdy ujrzałam w niej typowe kąciki zabawy, sztuki, stoliczki z krzesełkami jak dla lalek, zupełnie jak za dobrych, dawnych lat w moim łódzkim przedszkolu. Tylko detale wyposażenia się różniły – np. tutaj za łóżeczko dla lalek służył lokalny hamak zwany chinchorro. No i nie znajdowaliśmy się w betonowym budynku, tylko w chatce z kaktusów zwanych yotojoro, za łazienkę służyły krzaki, a w kuchni trzeba było dorzucać drew do ognia.
Wśród dzieciaków wykryłam typowe osobowości: naczelny rozrabiaka, który pociągał za sobą do rozrabiania inne dzieciaki, nic-nie-mówiąca smutna ślicznota, nieśmiałek, księżniczka i baczny obserwator. Nikt nie sprawiał wrażenia, jakby mu czegoś brakowało, nawet przemiła, bezzębna pani kucharka, która pozwoliła mi przypatrywać się sztuce przygotowania posiłku dla tylu pociech w warunkach polo… pustynnych.
Miałam okazję pobawić się z dzieciakami, zrobić im mały kurs angielskiego (ćwiczyliśmy tylko kolory, a i to okazało się być zadaniem karkołomnym z maluchami w wieku poniżej 5 lat…), opowiedzieć nieco o odległej Polsce i o przedszkolu z mojego dzieciństwa, a przede wszystkim – zrobić im sesję zdjęciową. Mój aparat zrobił furorę, i chociaż dziś nawet na pustyni wszyscy mają smartphony (może nie 5-latki) z aparatami, to jednak rzadko spotyka się taką krowę jak mój Nikon. Dzieciaki pozowały jak zawodowi modele, za każdym razem koniecznie musząc obejrzeć efekty i szczerząc te swoje szczerbate uśmiechy z radości.
Jedną z rzeczy, które najbardziej mnie ucieszyły jest fakt, że takie placówki istnieją, bowiem… w indiańskim przedszkolu mówi się tylko w lokalnym, indiańskim języku, jakim jest Wayunaiki. Wszystkie dzieci są dwujęzyczne, mówią w swoim rdzennym języku i po hiszpańsku. Lecz pielęgnowane tradycje, gry, zabawy, czytanki i wierszyki do wyrecytowania – to wszystko jest w Wayunaiki. Placówki takie jak ta są bezpłatne, i dokładnie tak jak u nas, pozwalają rodzicom wykonywać swoją pracę bez konieczności opiekowania się dzieckiem w tym samym czasie. Ponadto w szkółkach są też regularnie organizowane zajęcia dla matek z dziećmi w różnym wieku, podczas których tradycyjnie ubrana kobieta Wayuu opowiada w kompletnie niezrozumiałym dla mnie języku o metodach wychowawczych, życiu rodzinnym i dbaniu o ciepło ogniska domowego. Rząd Kolumbii funduje tego typu miejsca, co bardzo mnie cieszy, zważywszy że władza daje tym samym swoje przyzwolenie na istnienie rdzennych mniejszości, tak licznych w tym kraju.
Akurat w dniu, w którym ja odwiedziłam szkołę, dzieciaki ćwiczyły malowanie w trzech podstawowych kolorach, jakimi są czerwień, żółć i błękit. I tak się składa, że te kolory są narodowymi barwami Kolumbii. Żeby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, dzieciaki malowały flagę Kolumbii, ale między sobą wcale nie porozumiewając się po hiszpańsku ;). Jakiś czas później spotkałam Kolumbijczyka, któremu opowiedziałam o swoich spostrzeżeniach – że cieszy mnie postawa rządu jego kraju odnośnie rdzennych grup. Z jego punktu widzenia jednak pomoc rządu jest śmieszna i fakt, że chaty przedszkolne wyglądają tak, jak wyglądają, to dla rządu Kolumbii powód do wstydu i hańby, a nie do dumy… A Wy, co sądzicie?