Wiedziałam, że przesłanie wizy zajmie jeszcze trochę czasu, więc postanowiłam skorzystać z uroków przebywania w Londynie i udałam się na zwiedzanie.
Najpierw zmierzyłam ponownie w stronę domu Sherlocka, ale tłum oczekujących skutecznie mnie odstraszył przed chęcią zwiedzania wnętrza. Okazało się za to, że tylko pół mieszkania przekształcono w muzeum, drugie pół zaś stanowiło sklep z pamiątkami, a taki wiadomo – jest zawsze szeroko otwarty dla każdego. Dlatego dokładnie zwiedziłam jego zawartość – oprócz setek fajek, sherlockowych czapek, figurek, lup, notesików, długopisów i breloczków zdecydowanie warto było zwrócić uwagę na samo umeblowanie – a ono było naprawdę stylowe, komody z epoki, elegancki dywan i wieńczący całość przeszklony sufit z naturalnie wpadającym światłem. Można się przenieść do epoki Sherlocka, o tak!
Następnie zaplanowałam zwiedzanie dzielnicy muzeów. Dystans z obrzeży centrum do ścisłego centrum, który równałby się kilku dzielnicom przeciętnego polskiego miasta, przebyłam oczywiście na piechotę. Oprócz sportu jest to też bardzo dobry sposób na poznawanie, ponieważ w podziemnym wagonie metra zbyt wiele się nie zobaczy. Wyposażona zatem w zmysł tropienia spisków po wizycie u pana Holmesa, zmierzyłam w stronę słynnego Hyde Parku. Przez większy jego fragment przeszłam stąpając po pamiątkowej trasie Księżnej Diany.
Pierwszy cel na dziś to było Natural History Museum – występujące w tylu filmach istne sanktuarium dla biologów. Tłumy ludzi przerażają już na znaczną odległość od samego budynku – sam budynek z kolei już na znaczną odległość zachwyca urodą i swym ogromem. Na wejściu wita ogromny szkielet Camarosaurusa, małego (!) krewnego diplodoka. Dalsze pomieszczenia pełne są szkieletów i reprodukcji takich stworów jak dinozauro-krokodyle, dinozauro-ryby, dinozauro-niedźwiedzie, były także bogate wystawy na temat najróżniejszych insektów – wszystko to naprawdę fascynujące. Jedna ekpozycja jednak na wstępie mnie zniechęciła i spodowowała, że uciekłam czym dalej. Pomieszczenie pełne było wypchanych ptaków bardzo egzotycznych gatunków, ale chociaż brzydzę się takimi rzeczami, to jeszcze było nic. Za szybą jednej komody ujrzałam mnóstwo uciętych ptasich głów. Rajskie ptaki z Nowej Gwinei, te najwspanialsze z najniezwyklejszych gatunków, z niezwykłymi ozdobami z piór na głowach, pozbawione swoich ciał… To już jest skrajne barbarzyństwo, jak można tłumaczyć coś takiego „celami naukowymi”?
Czym prędzej opuściłam tę „wystawę” i udałam się ponownie w stronę dinozaurów. Wystawa ta była dwupoziomowa – pod sufitem ciągnęła się ścieżka, z której można było podziwiać, zawieszone także pod sufitem, mniejsze szkielety i rekonstrukcje, na dole zaś pełno było edukacyjnych paneli i ciekawostek. Specjalne miejsce na podium zajmowała naturalnych rozmiarów rekonstrukcja Tyranozaurusa Rexa, którego nie tylko wyposażono w brzmiący bardzo naturalnie ryk, ale także dano mu zdolność ruchu głowy, tułowia i maleńkich przednich łapek, co razem dawało naprawdę mocny efekt, choć dzieci nie wydawały się być tym tak podekscytowane jak ja.
Z Natural History Museum udałam się do sąsiedniego Science Museum, pełnego bardzo ciekawych ekspozycji na wszelkie tematy związane z nauką – motoryzację, podbijanie kosmosu, medycynę itp. Oprócz bardzo licznych, autentycznych pojazdów kosmicznych, które trafiły do tego muzeum prosto z Księżyca lub z orbity Saturna, najciekawsze wydało mi się stanowisko na samym końcu muzeum – prezentowało ono dokonania nauki w zakresie drukowania 3D. Już wcześniej czytałam o tym, że współczesny problem wielu noworodków rodzących się bez małżowin usznych, da się rozwiązać tą technologią – projektuje się taką małżowinę na komputerze, a następnie „drukuje” ten projekt w specjalnej „drukarce” przy użyciu organicznej substancji, które wszczepione człowiekowi mogą rosnąć razem z nim. Jednak ujrzenie efektów tej technologii na żywo jest zawsze ciekawszych doznaniem, niż samo o nich przeczytanie. Na dużej ścianie pełno było miniaturowych figurek ludzkich najróżniejszych kształtów – pojedyncze osoby, rodzice z dziećmi itp., a pod spodem pytanie „czy rozpoznajesz kogoś z nich”? Okazało się, że jakiś czas temu zaproszono zwiedzających muzeum do zrobienia zdjęcia, następnie obrabiano je w komputerze, drukowano z tworzywa sztucznego i prezentowano właśnie w tym miejscu. Zastanawiałam się tylko, czy „wydruk” odbywał się od ręki, czy trwało to więcej czasu. Co za czasy, dzisiaj każdy może zostać Michałem Aniołem! Jedynym ograniczeniem w tej technologii jest to, że jeden przedmiot można wydrukować tylko z jednego tworzywa – ale już powoli jest ono pokonywane i tworzone są pierwsze „rzeźby” w stylu sztuki nowoczesnej składające się z mieszanki tworzyw. Inna kwestia, że przedmioty te mogą się składać tylko z jednego, nieprzerwanego elementu – ale kto powiedział, że nie można wydrukować sobie każdej części osobno i później poskładać ich jak meble z Ikei?
Te dwa i pół muzeów całkowicie wypełniły mi dzień. Chodzenie od eksponatu do eksponatu i gapienie się na nie męczy mnie o wiele bardziej niż przejście trzydziestu kilometrów w ciągu dnia…
Te przeżycia ponownie zwieńczyła bogata dyskusja z mym gospodarzem. Już sama nie jestem pewna dlaczego, ale temat rozmowy zszedł na huczne śluby. Chyba nawet nie było powodu do powzięcia tego tematu – Colin zawsze mówił o czym akurat miał ochotę i w żaden sposób nie dało się mu przerwać zanim nie doszedł do dziesiątego stopnia dygresji od dygresji.
Zaczął mi opowiadać o tym, jak któregoś razu został zaproszony na ślub łotewskich znajomych. Dowiedziałam się od niego niesamowitych rzeczy! Okazuje się, że Łotwa jeszcze przez cały XX wiek pozostawała krajem skrajnie pogańskim, pokolenie moich dziadków nigdy nie słyszało o takiej osobie jak Jezus Chrystus, a do dzisiaj w najlepsze odprawia się wszelkie pogańskie rytuały. Za czasów komuny to właśnie one podtrzymywały łotewską tożsamość, ponieważ sowieci nie mogli Łotyszom zakazać religii, która formalnie nawet nie istniała. Dopiero po ponownym odzyskaniu niepodległości w 1991 usilnie zchrystianizowano ich kraj i wtedy większość ludności po raz pierwszy dowiedziała się, kim był Jezus. Dlatego dzisiaj wszelkie ceremonie są bardzo jaskrawą mieszanką między protestantyzmem a pogaństwem, a motyw białej sukni i opłatka na ślubach przeplata się z bóstwami leśnymi, rytualnymi porwaniami panny młodej i wieloma innymi.
Istnieje na Łotwie rytuał, który Colin nazwał „cemetery party”. My w Polsce nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale dzień Wszystkich Świętych, który formalnie obchodzi się w zdecydowanej większości państw europejskich, został wprowadzony podczas chrystianizacji ziem słowiańskich na miejsce Dziadów, coby „zwalczać zabobony”. Później dopiero przyjęło się, że skoro już istnieje coś takiego w krajach słowiańskich, to dla wyrównania statusu chrześcijaństwa, dzień Wszystkich Świętych ogłoszono także na zachodzie. Dlatego też, gdy spytacie jakiegokolwiek znajomego z Francji, Anglii czy innego kraju zachodnej Europy, odpowie wam, że owszem, mają takie święto, ale nikt go szczególnie nie obchodzi. Na zachodzie ludzie po prostu się cieszą, że mają wolne i zwykle biorą sobie wtedy dodatkowy urlop. Zwyczaj chodzenia na cmentarze ze świecami przy wtórze muzyki granej na żywo i przy straganach pełnych obwarzanków i balonów jest kontynuacją pogańskiej tradycji, dlatego ten dzień prawdziwie obchodzi się tylko w krajach słowiańskich. A te obwarzanki i baloniki, które mogłyby nam się wydawać dziś kiczowate, w rzeczywistości mają w sobie o wiele więcej tradycji niż sam kościół. Dla pogan była to radosna okazja do świętowania, celebrowania życia, tańczenia całymi rodzinami żwawych Danses macabres i przede wszystkim, czego nie znają na Zachodzie – gromadzenia się. M.in. właśnie za sprawą takich „cmentarnych imprez” kultura łotewska przetrwała komunę. Colin nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo religia chrześcijańska we wschodniej Europie została osadzona na pogańskich fundamentach, dlatego wprost nie mógł uwierzyć, że takie obrzędy wciąż się praktykuje. Jednak jego opis niesamowitej cmentarnej imprezy wręcz idealnie pasował do naszego 1 listopada, z jedną istotną różnicą – religia uczyniła nam ten dzień trochę żałobnym – podczas gdy na Łotwie wciąż jest to dzień celebrowania radości życia.
Colin wspomniał też o innej ciekawostce związanej z tym krajem. Łotysze są do tego stopnia przesądni, że do dzisiaj absolutnym nietaktem jest, aby kobieta za cokolwiek płaciła w obecności mężczyzny. Colin kiedyś związany był z pewną Łotyszką, dlatego raziła go ta kwestia. Gdy spytał swą towarzyszkę, czy nie zechciałaby czasami chociaż zapłacić za kawę w kawiarni, ona odparła, że nie może, bo to by ją zhańbiło. Znalazła za to inne rozwiązanie – gdy przychodził moment płacenia rachunku, podawała Colinowi swój portfel pod stołem, tak, aby kelner tego nie dostrzegł. Wtedy nazywało się, że zapłacił mężczyzna, i wszyscy byli szczęśliwi.
Wróciliśmy jeszcze na chwilę na temat religii. Zapytałam mojego gospodarza, co sądzi na temat obecnej inwazji muzułmańskiej w Europie. W Polsce ciągle się przecież słyszy, że w krajach takich jak Niemcy, Wielka Brytania, Francja, Belgia i in., o wiele więcej uczy się dziś w szkołach dzieci w hidżabach niż w odsłoniętych twarzach. Spojrzenie Colina na tę kwestię było bardzo trzeźwe – zdecydowanie się sprzeciwiał islamizacji, widział realne zagrożenia i ubolewał nad obecnym stanem rzeczy, jednak jako obywatel bardzo zlaicyzowanego kraju był właściwie przeciwny wszystkim religiom i dodał, że według niego obecna islamizacja niczym nie różni się od chrystianizacji kontynentów amerykańskich kilka wieków temu, a nawet, można by stwierdzić, że jest ona łagodniejsza.
Rozmawiając o sytuacji pomiędzy krajami europejskimi, zahaczyliśmy także o nowożytną historię Polski. Colin był ciekaw naszych relacji z Ukrainą, więc opowiedziałam mu o Wołyniu. Była to dla niego wstrząsająca informacja, ponieważ oczywiście nie mówi się o takiej historii w zachodniej Europie. Gdy zaś mój gospodarz spytał mnie o stosunki polsko-rosyjskie, zanim zdążyłam dokładnie odpowiedzieć, sam dokonał bardzo wnikliwej analizy towarzysza Putina pod względem… seksualnym. Słuchałam jego opowieści przez dobre pół godziny, nie mogąc powstrzymać uśmiechu, choć muszę przyznać, że było w jego słowach bardzo wiele prawdy.
Colin opisał Putina jako dziecko bardzo stresującej ciąży, od najmłodszych lat było rozpieszczane przez matkę, która kilka lat wcześniej straciła pierworodnego syna. Dalej wnioskował, że młody Władimir na pewno miał trudne relacje z ojcem i wcześnie utracił jego autorytet, dlatego całe jego dorosłe życie zostało wytyczone przez potrzebę imponowania siłą przed innymi mężczyznami, stąd kariera wojskowa i postawa niewzruszonego twardziela o kamiennej twarzy, dla którego kobiety są tylko kwestią ozdoby jego męstwa.
Taki jest już zawód psychoterapeuty – dla każdej cechy charakteru wytłumaczenie leży w dzieciństwie. Muszę jednak przyznać, że rozmawianie z Colinem na najróżniejsze tematy to była czysta przyjemność i nauczyłam się spoglądać na pewne sprawy od zupełnie innej strony.
Wieczór zakończyliśmy relaksem przy oglądaniu odcinka Sherlocka Holmesa z nowej brytyjskiej serii osadzającej detektywa w realiach współczesnego Londynu, popijając do tego tradycyjnie gin z tonikiem, a wcześniej jeszcze słuchając starego dobrego brytyjskiego rocka Deep Purple.