W poprzednim wpisie z tej serii opowiadałam o moim pierwszym wyjątkowo bliskim spotkaniu z tarantulą i o tym, że wcale nie są one takie straszne, jak się wydają. Dzisiaj czas opowiedzieć o tropikalnych wężach.
O ile pająki – według mnie – rzadko kiedy odznaczają się szczególną urodą, o tyle węże bywają naprawdę przepiękne. Mienią się wszelkimi kolorami, a im bardziej są zachwycające, tym bardziej należy się ich bać.
Bardzo bliskich spotkań z wężami w trakcie moich podróży w Amazonii miałam raptem dwa, przy czym oba miały miejsce w ciągu zaledwie trzech dni.
Spotkanie nr 1
To pierwsze „twarzą w twarz” zdarzyło się jeszcze przed przedostaniem się do głębokiej dżungli. Spędziłam wtedy kilka nocy w „lodżu”, polowym hotelu składającym się z drewnianych chatek na palach, zamieszkanych przez najróżniejsze stawonogi i płazy, które dzieliły z podróżnymi łóżka. Znajomy przewodnik zaoferował, że zabierze mnie na krótki spacer nocą, abym mogła „zobaczyć”, jak bardzo zmienia się charakter tropikalnego lasu w różnych porach dnia i nocy. Lodge był oświetlony kilkoma nikłymi latarniami zasilanymi z generatorów. Jeszcze zanim zdążyliśmy oddalić się od źródła światła, spostrzegłam w trawie przy ścieżce pewien ruch. Ostrożnie podeszłam, nieco pochylając głowę, aby zobaczyć, co też się czai tuż obok, u moich stóp odzianych w gumiaki. Mój przewodnik, młodzian o imieniu Gary, szedł kilka kroków przede mną. Odwrócił się, by zobaczyć, co robię.
– Coś tu łazi, jaszczurka jakaś albo wąż – mruknęłam.
– Cooo? Odejdź! Natychmiast! Odsuń się! – wrzasnął i podbiegł w popłochu, wymachując metrowej długości maczetą. Zaczął wywijać nią we wszystkie strony, tłuc po ziemi, wydając przy tym zdziczałe odgłosy. Trwało to może pół minuty. Gapiłam się na niego wybałuszonymi oczami.
– Nigdy więcej nie próbuj się do tego zbliżać! Mogło cię zabić! I co ja bym wtedy zrobił?
– Spokojnie, nie zbliżyłam się tak bardzo. Chciałam tylko spojrzeć z wysoka, co to za zwierzę.
– A co, jakby na ciebie skoczył?
– Wąż…?
– Tak, istnieją takie, co potrafią skakać! Nieważne, teraz musimy się tego pozbyć. – Wąż leżał zabity u jego stóp. Był naprawdę nikłej wielkości, o niepozornych kolorach oraz trójkątnej głowie (to właśnie on widnieje na zdjęciu w nagłówku). Gary zamachnął się maczetą i uciął martwemu wężowi końcówkę ogona. Podniósł ją i oddalił się na chwilę. Gdy wrócił, czekałam na niego z pytającym spojrzeniem. – Trzeba było zakopać ogon. Żeby już nigdy więcej nie napotkać tego węża na swojej drodze. Nie chce ci musieć kolejny raz ratować życia.
– Przecież on jest martwy.
– No dobra, niech ci będzie! Więc powiedzmy: żeby już inne wcielenia tego węża nie mogły za nami pójść.
I nie poszły. Przynajmniej do czasu. Przez trzy dni czasu. Bo wkrótce u moich stóp pojawił się nowy pełzający obywatel dżungli.
Dla kontrastu – Spotkanie nr 2
Przebywałam już wówczas w głębokim lesie, z dala od wszelkich „lodżów” i generatorów prądu, a moim przewodnikiem był tym razem Eduardo, czterdziestoparoletni i pozbawiony przedniej górnej jedynki w swoim uzębieniu. Za to nad wyraz sympatyczny.
Ponownie szliśmy po lesie w nocy. Mieliśmy wypatrywać błysków źrenic dzikich zwierząt. Chcieliśmy zweryfikować, co za czworonożne bestie czają się przy naszym obozowisku, gdy smacznie śpimy. Eduardo szedł kilka kroków przede mną, obowiązkowo z maczetą w ręku. Obydwoje mieliśmy na sobie grube gumiaki. Takie obuwie najlepiej zabezpiecza przed wszystkimi kąsającymi, szczypiącymi i gryzącymi mieszkańcami tropikalnego runa leśnego. Eduardo szedł przodem, wypatrując w dali świecących oczu, a ja za nim wlepiałam wzrok w ściółkę. Nie był to szczególnie zachwycający widok, ale w świetle latarki mogłam ujrzeć tylko to, albo plecy przewodnika.
Szliśmy w głąb lasu już od kilkunastu minut, gdy nagle spostrzegłam, że kilka martwych liści u moich stóp, poruszyło się. Stanęłam bez ruchu. Spomiędzy nich wypełzł niezwykle lśniący, czarny wąż w jaskrawożółte plamy. Był trochę większy od osobnika sprzed kilku dni, ale tym, co martwiło mnie przede wszystkim, były jego barwy. Jaskrawo ubarwione tropikalne węże z większym prawdopodobieństwem od tych szaroburych mogą być śmiertelnie jadowite. Wpatrywałam się jego falisty ruch, gdy zbliżał się coraz bardziej do moich stóp. Eduardo, urodzony w dżungli i znający ją jak własną kieszeń, nawet się nie obejrzał. W ogóle nie zdawał sobie sprawy, że między nim a mną czai się w tej chwili ogromne zagrożenie.
– Eduardo! – zawołałam szeptem, by nie wystraszyć gada. Wąż pewny siebie, to dobry wąż. Wąż wystraszony dobry nie jest!
– Co tam? Spójrz za siebie! Nie na mnie, niżej! – Po doświadczeniu histerycznej reakcji Gary’ego, byłam przekonana, że i Eduardo rzuci się na biednego gada z maczetą w celu ocalenia mojego życia – Co robić, co robić?
– Zrobić krok i przejść dalej… – Eduardo spojrzał na czarno-żółtą bestię zupełnie niewzruszony.
– To on nie jest śmiertelnie niebezpieczny?
– No jest, i co z tego? Pełza sobie spokojnie i niech pełza dalej.
I popełzał. I wszyscy byli szczęśliwi.
Wniosek: punkt widzenia zależy od punktu patrzenia!
Po powrocie z podróży poszukałam dokładnych informacji na temat napotkanych drapieżców. Pierwszym gatunkiem była najprawdopodobniej żaraka lancetowata Bothrops atrox, drugim zaś wąż koralowy Micrurus scutiventris, obydwa bardzo niebezpieczne i od obydwu należy się trzymać z daleka. Ze strachem, nawet jeśli jest słuszny, nie należy jednak przesadzać. Mój pierwszy przewodnik był jeszcze niedoświadczony i bał się o własną posadę, gdyby coś złego przytrafiło się klientowi na jego służbie. Drugi całkiem już się oswoił z ryzykiem swojej pracy i przestał traktować klientów jak jajko. Można powiedzieć, że tak samo jest z logiką naszego strachu. Dobrze być rozważnym, ale nie należy z tego powodu popadać w obłęd ; ).