Ciekawym przystankiem na drodze w głąb Alaski jest miejscowość o urokliwej nazwie Chicken. Populacja tego pełnoprawnego miasta to, uwaga, siedem osób! Zgodnie ze swoją nazwą, wszystko w tym miasteczku nawiązuje do kurczaka. Na centralnym, górnolotnie tak zwanym placu, stoi wielki metalowy pomnik kury, której można nawet zajrzeć tu i ówdzie… W sklepie z pamiątkami podstawowym towarem są pamiątkowe breloczki z kurczakiem, pocztówki z kurczakiem, maskotki z kurczakiem, koszulki z kurczakiem… Tylko co kurczak może mieć wspólnego z miejscowością na Alasce?
Otóż nazwa ta powstała przez pomyłkę, jak to się zdarza przy wielu ewenementach historii. W okolicach tego miasta występowały spore populacje ptaka o angielskiej nazwie ptarmigan, co po polsku oznacza pardwę górską. Wcześni osadnicy z początków XIX wieku stwierdzili, że ptarmigan byłoby świetną nazwą dla osady, ale nikt nie wiedział, jak się to słowo dokładnie pisze. A że pardwa, jakby się uprzeć, nawet przypomina kurę, to zdecydowano zastąpić skomplikowaną pardwę kurczakiem i od tamtej pory miasto Chicken, Alaska, o populacji siedmiu osób, zarabia na siebie promując kurczakowe tradycje. Nie myślcie sobie tylko, że to jest jakaś wiocha na końcu świata, skądże, Chicken ma nawet swoje własne lotnisko!
Niedaleko za Chicken znajduje się kolejna miejscowość, Tok. Tok jest usytuowany w bardzo ważnym miejscu, bowiem łączy trzy najważniejsze drogi Alaski (innych właściwie nie ma…). Oprócz tego ważnego skrzyżowania, w mieście nie ma nic. Mieszka tam wprawdzie paru mieszkańców, nawet nieco więcej niż w Chicken, ale ruch samochodowy ogranicza się do przejazdów od jednego domu do drugiego domu położonego o 100 metrów dalej, i takie właśnie pojazdy, dzielnie pokonujące swoją karkołomną trasę, okupują najważniejsze skrzyżowanie głównych dróg na Alasce – o ile już cokolwiek z niego korzysta. Na domiar złego, miasteczko Tok wyróżnia się wyjątkowo złą aurą pogodową. Wszędzie może być słonecznie, a w Toku zimnica, pochmurno, deszcz, wiatr, wszystko co najgorsze, nawet w samym środku lata (tak, na Alasce też występuje taka pora roku). Kiedy ostatni autostop, z którym pokonałam Top Of The World Highway, podrzucił mnie do tej miejscowości, Tok jawił mi się jako ziemia obiecana – w końcu było to Coś pośrodku Niczego, cywilizacja jakaś, osadnictwo. Żeby było jasne, wcale nie za tak zwaną cywilizacją podążałam w swojej podróży, lecz za prawdziwą dziczą, ale aby dotrzeć do dziczy środkiem takim jak autostop, trzeba niestety w dużej mierze ocierać się o jej przeciwieństwo. Zatem Tok, moje małe Eldorado, miał być przedłużeniem dobrej passy ciągnącej się przez całą Alaska Highway. Niestety nim nie był. Boleśnie szybko przekonałam się, że w całym moim życiu nie było mnie jeszcze w miejscu, w którym autostop łapałoby się gorzej niż w Toku.
Zapowiadało się nieźle, a skończyło – jak zwykle. Lało, wiało, mrozem szastało, zbliżał się wieczór, a ruchu na drogach brak. A jak już ktoś jechał, to i tak w życiu by się nie zatrzymał. W końcu kto normalny zdecydowałby się na podróż autostopem przez Tok?! – Miałam nadzieję, że to tylko moje czarne myśli podpowiadają mi, że taki jest <tok> myślenia tubylców, ale z czasem przekonałam się, że w istocie rzeczy, to właśnie pytanie zadawali sobie na mój widok wszyscy przejezdni – których ilość w przeliczeniu na godzinę dałoby się policzyć na palcach jednej ręki.
Cóż mi pozostawało? Przeczekać złą passę, przespać się w namiocie, gdzieś za poboczem. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Problem w tym, że zimno, deszcz i wiatr naprawdę dawały w kość i ryzykowałam, że po spędzeniu nocy w takich warunkach i pod swoim średnio szczelnym namiotem, szybko odwidzi mi się cała Alaska i przestanę się przejmować tym, czy gdziekolwiek dotrę autostopem, bo zamiast tego nabiorę ochoty na natychmiastowy odwrót.
Po gorączkowych namysłach stwierdziłam jednak, że jak Tok mnie (robi na złość), tak ja Tokowi (odpłacę się pięknym za nadobne), i zdecydowałam się spać na opuszczonym złomowisku, gdzie rdzewiało i zarastało dziką przyrodą mnóstwo niegdyś mobilnych antyków wszelakiej maści, kształtu i pochodzenia. Nieliczne wyglądały prawie jak nowe, a mimo tego nie znalazł się ani jeden pojazd, do którego drzwi byłyby zamknięte na klucz. Owszem, gdzieniegdzie zamki zdążyły już zarosnąć kurzem historii, ale nawet one nie stawiały większych oporów. Mogłam przebierać w całej muzealnej kolekcji sypialni! Zawsze to jakiś plus z odwiedzin w Toku. Proces pozbywania się niechcianych pojazdów w Ameryce mógłby stanowić temat rozprawy doktorskiej z dziedziny socjologii. Kto? Jaką markę? Gdzie? Dlaczego? Pojazd wiekowy czy kilkuletni? Stan zewnętrzny? Stan wewnętrzny? Jakiś ekwipunek na ostatnią drogę? Często ludzie pozostawiający swoje auta w polu, pakują do środka pełno rupieci. W ten sposób zarazem mogą pozbyć się wielu innych, niechcianych przedmiotów, jak i zapewnić swojemu pojazdowi towarzystwo co by się nie czuł zbyt opuszczony w owym mało sympatycznym otoczeniu. W stacyjkach wielu samochodów były nawet kluczyki, gdyby pewien szczęśliwy znalazca zechciał któregoś dnia zaopiekować się znajdą. Zabytkowe okazy o nieskazitelnej powierzchowności – nic, tylko brać. Gdyby tylko silniki były sprawne…
W Polsce takie miejsce po prostu nie mogłoby istnieć, bo natychmiast by je rozkradziono, taka smutna prawda. A w Stanach? Poza wykwintnymi kolekcjonerami, nikt tu nie jeździ starymi samochodami. Jak się auto zestarzeje, to na kredyt kupuje się nowe. Tylko czemu zaraz to stare auto tak porzucać? Ano, inaczej się nie opłaca. Owszem, istnieją różne firmy zajmujące się utylizacją zużytych samochodów, ale za to trzeba w USA słono zapłacić. Dlatego w całych Stanach można znaleźć pełno takich porzuconych złomowisk, którymi nikt się nie zajmuje. Czasami tylko ktoś je odwiedzi, gdy akurat potrzebuje jakiejś części do swojego własnego wozu, albo – jak w moim przypadku – poszukuje schronienia przed zimnem i deszczem.
Po krótkim spacerze wśród nadtrawionych rdzą wehikułów, natknęłam się na niezwykłe cudo – oryginalny, błękitny Cadillac z lat pięćdziesiątych. Drzwi otwarte, lakier jak nowy, tylko w środku trochę kurzu. Ogólna sceneria złomowiska może nie zachęcała do spędzenia na nim nocy, ale co miałam do stracenia? Mogłam wybrać to, lub zamarznąć na kość i zmoknąć do suchej nitki. Przednie siedzenie Cadillaca było jedną kanapą, a nie dwoma odrębnymi fotelami, dlatego doskonale nadawało się do spania.
W normalnych warunkach trzeba byłoby mnie zmusić siłą, żebym zgodziła się nocować w zabytkowym Cadillacu na opuszczonym złomowisku na środka pustkowia najdzikszego stanu USA. Ale tym razem zmęczenie podróżą, czekaniem na wybawienie przez autostop, który być może kiedyś nadjedzie, zniechęcona przeszywającym do kości zimnem i wilgocią – wszystko to razem spowodowało, że bez nadmiernego zastanawiania się wlazłam w śpiwór. I leżąc tak na wielkiej kanapie na przednim siedzeniu bez mała siedemdziesięcioletniego Cadillaca, spostrzegłam, że przednia szyba jest na samym środku przeszyta wielkim, okrągłym otworem, od którego odchodziły charakterystyczne, powykrzywiane promienie – wyglądało to na dziurę postrzałową. Moje myśli pobiegły natychmiast, w tempie szybszym niż prędkość światła, do filmów gangsterskich, serce zabiło mocno, coraz mocniej, skoczyła adrenalina. To głupie, oczywiście, w końcu cokolwiek by się tu kiedyś działo, to już się bardzo dawno temu skończyło. Ale moja wyobraźnia jest bujna jak za małolaty, i natychmiast zaczyna projektować najgorsze możliwe scenariusze. „Tak więc śpię w wozie gangstera. Albo w wozie ofiary gangstera. Albo może w wozie obrońcy ofiary gangstera. Czy kierowca był tym „dobrym”, czy tym „złym”? Czy udało mu się zbiec? Czy zginął? Kto pozbył się Cadillaca? Czy był pościg? Skąd dokąd..? Jak dawno temu…?
…
Zasnęłam. Mimo wszystko dziura w szybie była tej nocy mniej straszna niż przeszywające zimno na zewnątrz.