Zostałam obudzona o 6 rano przez pracowniczkę lotniska słowami „proszę wstawać, bo lotnisko jest już otwarte”. Rozejrzałam się wokół – w ciągu nocy wszystkie ławki zostały zajęte przez inne osoby. Ciekawa byłam jakie są ich historie. Nie było jednak czasu na rozmyślanie. Do dzieła!
Zaraz się jednak przekonałam, że czas był – sprawdziłam w internecie, że ambasada jest otwierana dopiero o 8:30. Znowu siedziałam jak na szpilkach, starając się uspokoić nucąc sobie w głowie piosenkę „You Can’t Always Get What You Want” Rolling Stonesów – przy czym miałam szczerą nadzieję, że w moim przypadku raczej sprawdzi się dalszy werset tekstu „but if you trust sometimes then you’ll find you get what you need”. Ach, jakże miałam wielką nadzieję!
Gdy wreszcie wybiła wyczekiwana godzina, zadzwoniłam. Oczywiście, że nie dało się po prostu połączyć. To by było za łatwe! A na co komu łatwizna? Trzeba się nagimnastykować, żeby móc sobie pogawędzić z konsulem. Chyba przez 15 minut walczyłam z nagranym automatem. Najpierw serdecznie informuje on, że „jeśli wybierasz się do USA w celach turystycznych, najprawdopodobniej nie potrzebujesz wizy”. O, szczęśliwi Brytyjczycy! Gdyby tak kiedyś w końcu ktoś wpadł na to, aby pozwolić na to też Polakom, świat byłby piękniejszy. Dalej życzliwy jak robot automat recytuje: „Jeśli chcesz to, wybierz 1, jeśli chcesz tamto, wybierz 2, jeśli chcesz siamto, wybierz 3”. I tak z milion opcji, a każdy wybór otwiera kolejne menu, którego recytowanie toczy się w nieskończoność. Nieskończenie kosztowną nieskończoność, bo dzwoniłam z polskiego telefonu, a za minutę tutaj liczą sobie w funtach… Nie było w dodatku żadnej informacji, co należy wybrać, żeby się w końcu połączyć z żywą osobą, a nie z robotem. Zwątpiłam, że w ogóle to jest możliwe, ale chciałam spróbować jeszcze jednej, ostatniej opcji. Wybieram jakąś cyfrę niczym w grze hazardowej, i w końcu słyszę upragnione: Jeśli chcesz to, wybierz 1, jeśli chcesz tamto, wybierz 2, jeśli chcesz siamto, wybierz 3, w innych sprawach wybierz 9, a połączymy cię z konsultantem. Wybieram 9, kolejne 5 minut czekania na odbiór. Odbiera młoda pani, ja opisuję zaistniałą sytuację. Co słyszę? Oczywiście „Przykro mi, nie zajmujemy się tym, my tu tylko jesteśmy od umawiania spotkań z konsulem w sprawie wydania wizy”. Pytam zatem: „Czy mogę zatem prosić o numer do kogoś, kto się tym zajmuje?”. Pani odpowiada: „Niestety nie ma takiego numeru”. Pytam: „Nie ma zwykłego numeru do ambasady?” – „Niestety nie”. O losie!
W międzyczasie zdałam sobie sprawę, że już przed wyprawą do Stanów w celach zapobiegawczych zeskanowałam paszport i wizę oraz wrzuciłam je na swój e-mail. Czyżbym była uratowana? Tylko dlaczego nie przypomniałam sobie o tym wczoraj! Pobrałam zdjęcie z maila, duża rozdzielczość, idealnie wyraźne – z tym na pewno mnie przepuszczą. Jednak wolałam się o tym upewnić, a ambasada w Londynie niezbyt mi w tym pomagała. Kolejna próba – telefon do ambasady amerykańskiej w Polsce. Wiele się zmieniło, odkąd sama starałam się o wizę, bo zatrudniają już normalnie Polaków – zwykle w ambasadach pracują tylko osoby pochodzące z reprezentowanego kraju. Opisuję zaistniałą sytuację, pytam czy mogę zatem lecieć z tym skanem – w odpowiedzi słyszę piękne, malownicze, doniosłe, krótkie i zwięzłe „Nie”.
Aha. Moment załamania. Nauczka przyjęta. Do dzieła zatem. Pozostała mi ostatnia z możliwych opcji, dająca wprawdzie tylko cień szansy, że uda mi się polecieć bez konieczności kupna nowego biletu, ale zawsze lepiej spróbować niż później żałować. Dzwonię do domu. Trzeba wydostać moją wizę z pokoju. Musi to jednak zrobić właściciel, bo moja rodzina mieszka wszędzie, tylko nie w Poznaniu, poza tym on jako jedyny umie wyważyć moje drzwi. Musiałam jeszcze znaleźć adres…
Postanowiłam zabawić się bicie rekordu na największą liczbę napisanych maili w ciągu pół godziny, gdyż tyle wynosił minimalny czas korzystania z kawiarenki internetowej. Pół godziny za około 15 złotych. Ratunkiem okazał się CouchSurfing. Napisałam ogólny list à la SOS i kilkanaście maili skierowanych do najbardziej aktywnych na tym portalu londyńczyków. Prośba o adres wiązała się z prośbą o kanapę, bo musiałam być pod wskazanym adresem, aby móc odebrać przesyłkę, gdy przyjdzie… Pisałam do ostatniej sekundy w gorącej nadziei, że ktoś się zlituje. I, prawdę mówiąc, zlitowała się osoba, którą najmniej bym o to posądzała. Pewien pan imieniem Colin odpowiedział jako pierwszy w ciągu pięciu minut, natychmiast chętny do pomocy. Zanim mnie jeszcze zobaczył na oczy, podał mi swój adres i zgodził się na przenocowanie. Najpierw wydawało mi się, że przy tak wielu napisanych mailach, na pewno wielu innych też zechciałoby pomóc. Jednak później przekonałam się, że pan Colin… był jedyny. Wszyscy pozostali z niespełna 20 osób, do jakich napisałam, odpowiedzieli, że nie ma ich w mieście, że mają gości, że tak by chcieli, ale nie mogą, że na pewno sobie poradzę, że będzie dobrze, że trzymają kciuki. Nie no, dzięki. Na pewno się przydadzą!
Dzierżąc adres w rękach, musiałam jeszcze znaleźć osobę chętną do pomocy na miejscu w Poznaniu, która odebrałaby wizę o mojego właściciela i zechciała ją wysłać do Londynu. Tylko kto by się tego podjął? No jasne, na problemy podróżnicze najlepiej zaradzi… inny podróżnik. Oto wspaniały przykład, jak dobrze jest mieć wokół siebie życzliwych ludzi. Kolega Borys z radia natychmiast zgodził się podjąć zadania i z miejsca gotów był do akcji. Umówił spotkanie z właścicielem, odebrał wizę i ją wysłał. Może to brzmieć banalnie, ale na pewno wymagało sporego nakładu energii… A wspomnianego kolegę poznałam dokładnie 8 godzin przez odlotem na wyspy. With a little help from my friends…
Czas na odwrót z linii frontu. Wróciłam do centrum miasta, za którym tak mi było tęskno na lotnisku, bo jednak patrzenie przez tyle godzin non stop na te same ściany daje uczucie, jakby się przebywało w areszcie. Wysiadłam z metra przy legendarnym Pałacu Buckingham, gdzie roiło się od turystów. Stamtąd postanowiłam przejść kilka kilometrów do mojego hosta na piechotę z pełnym ekwipunkiem bagażowym – szaleństwo podyktowane oszczędnością. Kierowałam się wyłącznie kompasem, jako że nie miałam ze sobą dokładnego planu miasta – ale jednak po dwóch godzinach udało się trafić nawet w tym gąszczu ulic. Maszerując tak przez miasto uświadomiłam sobie, jak bardzo łatwo jest tutaj o spotkanie pierwszego stopnia z maską samochodu… z powodu lewostronnego ruchu. Pamiętałam ostrzeżenie dane mi przez kolegę imieniem Przemek, który pewnego razu w Irlandii doświadczył takiego spotkania na własnej skórze. Bo kto by pamiętał, że przy przechodzeniu przez jezdnię trzeba się patrzeć w przeciwną stronę? Każdy wie, że ruch jest lewostronny, ale ile innych komplikacji to za sobą pociąga, z tego zdać można sobie sprawę dopiero jak się popełni błąd. Tak więc owszem, prawie weszłam pod auto, zatrąbiło niemiłosiernie, ale od tamtej pory przed przejściem przez jezdnię patrzę się 10 razy w każdą stronę, łącznie z górą i dołem, tak na wszelki wypadek.
Gdy już dotarłam do mojego hosta, zostałam zupełnie oczarowana urodą jego domostwa. Colin to pan po pięćdziesiątce, który gościł już dziesiątki couchsurferów. Przywitał mnie serdecznie, kazał się rozgościć i wypytał o szczegóły moich tarapatów. Opowiedział o pewnych ciekawych perypetiach, jakie mu się przytrafiły, kiedy sam „surfował” w Paryżu.
Miał być tam ugoszczony przez kobietę, którą sam wcześniej przyjął w Londynie. Jej mieszkanie znajdowało się na Montmartrze, pięknej dzielnicy na wzgórzu, musiało to brzmieć obiecująco. Jednak to, co ujrzał dalej, przebiło jego wszelkie oczekiwania. Słuchając tej historii nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Najpierw, przed bramą do budynku, Colin napotkał dwie mocno podstarzałe, mocno nieurodziwe i bardzo mocno umalowane prostytutki. Ok, pomyślał, dziwne to, ale pewnie taki jest urok „miasta miłości”. Wszedł na klatkę schodową i z miejsca powalił go zapach. Ok, pomyślał znowu, może to tylko na parterze, a wyżej będzie lepiej. Jednak z każdym piętrem było coraz gorzej. Gdy dotarł do mieszkania, powitał go widok dwóch ogromnych kubłów śmieci, które już ładny czas wcześniej musiały być przepełnione – teraz po prostu wszystko wysypywało się z nich na podłogę. Smród też nasilił się jeszcze bardziej. Ok, pomyślał po raz ostatni, i zrozpaczony postanowił odważyć się na ujrzenie najgorszego. Po całym mieszkaniu biegał… skunks. W tym momencie nie wytrzymałam i wybuchłam śmiechem jak szalona. W dodatku to mieszkanie było długości i szerokości kilku kroków, więc smród kondensował się niemal naocznie. Colin chciał chociaż skorzystać z toalety przed szybkim opuszczeniem tego miejsca. Otworzył drzwi i prawie by wszedł na ścianę, gdyż cała łazienka zajmowała prawdopodobnie pół na pół metra. Podniósł deskę od muszli klozetowej i ujrzał całkowicie czarną otchłań, a z brzegu biegającego radośnie karalucha. Już nie chciał się przekonywać dalej. Wybiegł czym prędzej. Najciekawsze było to, że jego niedoszła gospodyni trudniła się nauczaniem w szkole podstawowej… Colin nie był w stanie sobie tego wytłumaczyć. Tak skończyło się jego jedyne złe doświadczenie związane z Couchsurfingiem.
Po opowiedzeniu traumy swego życia, mój host musiał się udać do pracy, którą wykonywał w swoim mieszkaniu. Z zawodu był swoistym psychoterapeutą, ale lepiej nie opowiem tutaj bliżej, na czym ta jego terapia polegała. W każdym razie wiedzę i zainteresowania miał ogromnie szerokie.
Lada moment miał dołączyć do mnie jego syn, Sebastian, który przyjechał do Londynu na przesłuchanie do szkoły muzycznej. Gdy przyszedł, wyszliśmy na miasto, aby nie przeszkadzać Colinowi. Sebastian okazał się być najdzwyczajnie przebojowy – zawodowo zajmował się nauczaniem surfingu (na co dzień mieszkał w Devon nad morzem), grał na gitarze basowej, studiował zoologię przez trzy lata, zjeździł pół świata w poszukiwaniu „dobrej fali”, ale jednak w Ameryce Południowej jeszcze nie był, więc ujrzałam ten błysk w oku na pytanie, dokąd się wybieram. Dużo rozmawialiśmy o najróżniejszych rzeczach. Zapytałam go m.in., czy nie uważa, że w Wielkiej Brytanii jest za dużo Polaków. W odpowiedzi usłyszałam, że wcale tego tak nie odczuwa, a nawet jeśli, zupełnie by mu to nie przeszkadzało.
Przespacerowaliśmy się po pobliskim St Regent’s Parku, a następnie, już w drodze powrotnej, stanęłam jak wryta, gdy Sebastian oznajmił mi, że „przy okazji”, oto dom Sherlocka Holmesa. Koło okna na piętrze zawieszono tablicę pamiątkową, głoszącą „Sherlock Holmes, consulting detective, 1881-1904” – choć oczywistym jest, że Sherlock to postać fikcyjna, Brytyjczycy tak się do niego przywiązali, że wstawili nawet fikcyjne daty, w jakich ich bohater tu mieszkał. Przed wejściem do budynku znajdował się mały, urokliwy ogród bardzo oddający klimat sprzed 100 lat. Obecnie w mieszkaniu utworzono muzeum, przed którym wiecznie stoi kilometrowa kolejka turystów, jednak o tej porze było już ono zamknięte. Fantastycznie było odkryć, że mieszkam u mojego hosta w 5-minutowym sąsiedztwie Sherlocka Holmesa! Tuż obok domu detektywa mieścił się duży sklep całkowicie poświęcony Beatlesom, którego wystawę zdobiła wielka żółta łódź podwodna. Kolejne miejsce warte odwiedzenia przez wielbicieli dobrej muzyki.
Po powrocie do domu toczyliśmy w trójkę z Colinem dyskusję o polskiej imigracji. Jakże mnie zaskoczyła wypowiedź Colina! Stwierdził on, że serwis restauracyjny zapewniany przez Polaków stoi na o wiele wyższym poziomie niż brytyjski, że Brytyjczycy zwyczajnie się nie nadają do tego typu pracy, więc wprost wspaniale, że Polacy ciągną do takich prac. (W tym miejscu powinnam go była zapytać, co sądzi o Polakach zajmujących wysokie stanowiska w UK, ale ugryzłam się w język). Ponadto uznał, że Polska to dla niego nadzwyczajna kultura i niespotykanie kulturalni ludzie o nieskazitelnych manierach (ha! Colin, chybaś nigdy nie widział polskiego żula na ulicy).
Później przeszliśmy na tematy naukowe – teorie łączenia się w pary wśród różnych gatunków zwierząt, ewolucja rodzaju ludzkiego – dowiedziałam się tu ciekawostki, o której nie słyszałam wcześniej, mianowicie że rasa europejska powstała ze zmieszania genów naszych rdzennych przodków z Afryki z genami Neandertalczyka. Ja zawsze wiedziałam, że do zmieszania nie mogło dojść właśnie ze względów genetycznych, i dlatego człowiek neandertalski wyginął. Z drugiej strony jednak ta teoria ma sens – biali ludzie wyglądają przecież zupełnie inaczej niż czarni, żółci czy czerwoni, którzy w prostej linii wywodzą się z Afryki. Zatem dlaczego żółci mają skośne oczy? Prawdopodobnie dlatego, że afrykański praczłowiek zawędrował w rejony Syberii, gdzie mroźne warunki wymusiły odpowiednie przystosowanie – zmniejszego rozmiarów ciała (dlatego Azjaci są niscy i drobni), a także nosa (aby nie wdychać za dużej ilości lodowatego powietrza naraz), i z tego samego powodu zwężenie otworów ocznych. Gdy zaś powstało lodowe połączenie Azji z Ameryką Północną, ludzie przewędrowali i zasiedlili wschodnią półkulę. Z tego wynikałoby, że rdzenni mieszkańcy Ameryki Południowej mają najmłodsze pochodzenie – dlaczego zatem o wiele bardziej przypominają Azjatów niż rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej, którzy są wysocy, mocno zbudowani i mają spiczaste, zakrzywione nosy? Teoria Colina, jakoby doszło do zmieszania genów północnoamerykańskich z europejskimi podczas inwazji Wikingów wydała mi się mało prawdopodobna, bo Wikingowie przybyli na tereny dzisiejszej Kanady dopiero w IX wieku i było ich bardzo niewielu – a więc zarówno czas, jak i zasięg byłyby za małe, aby wpłynąć na populację całego kontynentu.
Colin powiedział mi też, że istnieje obecnie wiele firm, które zajmują się namierzaniem pochodzenia danej osoby na podstawie genetycznego badania krwi. Oprócz tego, można się też dowiedzieć w jakich stronach świata mieszkają inne osoby o podobnym pochodzeniu, które również zdecydowały się na taki test.
Na koniec, gdy pożegnał się już z nami Sebastian i uciekł na pociąg do Devon, pozwoliłam się Colinowi przeanalizować. Zaczęliśmy rozmawiać o różnych punktach widzenia na najważniejsze kwestie w życiu, po czym uznałam, że ma on tak ciekawe spostrzeżenia na te tematy, że opowiedziałam mu parę rzeczy o sobie. Byłam zszokowana, ż ten facet po prostu potrafił czytać w myślach! Znał mnie od może jednej godziny, ledwo zamieniliśmy parę zdań, a już potrafił tak doskonale mnie opisać. Początkowa pogawędka zamieniła się w kilkugodzinną rozmowę. Czasami jak zadawałam pytanie, Colin wyraźnie musiał się skupić, poszukać odpowiedniej ścieżki myślowej, aż w końcu radośnie wypowiadał „mam!” i opowiadał mi, co myśli. Tak doskonale potrafił zobrazować źródło wszelkich ludzkich zachowań, że aż nie mogłam uwierzyć, iż jest on samoukiem – bo tak właśnie było. Stosunkowo niedawno wpadł na pomysł zajęcia się psychoterapią, założył gabinet i voilà, został psychoterapeutą o zdolnościach stanowczo przewyższających wielu dyplomowanych specjalistów. W dodatku jako couchsurferka mogłam skorzystać z jego usług całkowicie za darmo – to lubię :-).