1 listopada jest szczególnym dniem w bardzo wielu krajach świata – wszędzie tam, gdzie swoje tradycje przekazał Kościół Katolicki. Dotarł on również do Doliny Sibundoy w XIX wieku, silnie odznaczając się w lokalnych obrzędach tutejszych Indian Kamëntsá (zwanymi również krótko Kamsá, wym. kamensza, kamsza). Wiedziałam o tym już wcześniej, więc spodziewałam się ujrzeć w tym dniu obchody podobne do naszych, polskich. Historia jednak bywa pokrętna i tylko do pewnego stopnia pozwoliła katolickim zwyczajom zaznaczyć się w tej andyjskiej dolinie. Dziś chciałabym się podzielić z Wami moimi obserwacjami z tego szczególnego święta, które dane mi było spędzić z indiańską rodziną z plemienia Kamëntsá.
Jak na piętnastu domowników i około dziesięciu więcej stałych bywalców, w ciągu dnia w domu jest umiarkowany ruch. Dopiero pod wieczór aktywność wzbiera i liczne osoby krzątają się po pomieszczeniu reprezentacyjnym przy wejściu do domu. Ustawiane są stoły i łączone w jeden duży, a na nim ląduje biały obrus. Obrus jednak ma drugorzędne znaczenie, bo zaraz zostaje przykryty w całości dużymi, owalnymi, świeżymi liśćmi, podobnymi do tych od bananowca, ale nieco mniejszymi. Spełniają one rolę eleganckich półmisków. Na nich swoje miejsce znajdują najróżniejsze owoce – banany, pomarańcze, jabłka, mango, papaja. Pośród nich kiełbasa, platany i kukurydza. Na stole są też świece, rośliny lecznicze i półmiski z tajemniczą zawartością.
Gdy wybija godzina dwudziesta, zbieramy się wokół stołu. Wśród uczestników są oczywiście gospodarze, ich dzieci oraz liczni podróżnicy. Globtroterzy pochodzą z różnych krajów Ameryki Południowej. Wszystko tu jest dla mnie bardzo egzotyczne, lecz, paradoksalnie, ja dla obecnych jestem jedynym prawdziwie egzotycznym elementem, który mówi po hiszpańsku z obcą naleciałością, i którego skóra i włosy są tak jasne, że aż trudno dać wiarę, że prawdziwe.
Świętowanie zaczyna się od przemowy gospodarzy. Najpierw Taita Miguel Angel, głowa rodziny i szaman, mówi o wadze święta, jednoczenia się i o swoich przodkach. Fragmenty swojej mowy wypowiada w ojczystym języku Kamëntsá, który spośród zebranych rozumie tylko jego rodzina. Po przemówieniu podchodzi do stołu i składa ofiarę – zbiera kilka owoców i roślin leczniczych, a następnie odkłada je na bok. Od teraz nikt nie ma prawa ich ruszyć – są przeznaczone dla przodków, a nie dla nas, śmiertelników.
Po Taicie przemawia jego żona, Mamita Clema. Jej przemówienie jest o wiele dłuższe, rozwodzi się o swoich przodkach, wymienia imię każdego z nich i dodaje wiele zdań w niezrozumiałym dla mnie języku Kamëntsá. Bardzo starannie wybiera składniki pokarmów na ofiarę. Jej mowa i ruchy są powolne i skromne, daje się wyczuć podniosły nastrój uroczystości. Po zakończeniu przemówień gospodarzy, kolej na ich synów. Zabierają głos przez wkrótko i szybko, choć niespiesznie, wybierają owoce na ofiarę. Po nich – wszyscy po kolei podróżnicy. Ceremonia jeszcze nabiera tempa, gdyż zagraniczni goście mówią w większości tylko kilka słów i stawiają na stole świeczkę z myślą o przodkach. Gasną światła i atmosfera nabiera jeszcze bardziej podniosłego, magicznego nastroju.
Po zakończeniu tej części uroczystości Taita bierze w ręce specjalne kadzidło w postaci ażurowej misy z metalu, w której żarzą się węgle z dodatkiem kopalu, startej na moździerzu żywicy drzewa tropikalnego, która wydziela piękny, mistyczny zapach przy spalaniu. Taita zbliża się z kadzidłem do każdej osoby, aby osadził się na nich magiczny zapach, zapewniający ochronę i pomyślność. Następnie – ku mojemu wielkiemu zdumieniu, Taita zaczyna odmawiać Ojcze Nasz po hiszpańsku, w czym wtóruje mu rodzina.
Kilka dni później, gdy rozmawiałam z Mamitą o tym, jakie piętno odcisnęło na jej przodkach przybycie chrześcijańskich misjonarzy, spytałam ją o to, dlaczego odmawiała z mężem katolicką modlitwę w dniu Wszystkich Świętych. Odparła, że to dla przodków. Opowiedziała, że w XIX wieku niektórzy z misjonarzy grozili śmiercią tym Indianom, którzy nie chcieli przyjąć Chrystusa i trwać przy swoich zabobonach. Zmuszeni do wiary, stali się częścią Kościoła i przyjęli za swoje wszystkie obce rytuały. Skoro za życia odmawiali wszystkie modlitwy, to i po śmierci miały dla nich znaczenie. Dlatego dziś żyjący potomkowie używają tych obco brzmiących w ich ustach słów. Temat religii, wierzeń, ceremonii i stosunku do chrześcijaństwa jest bardzo bogaty i niezmiernie interesujący, i na pewno jeszcze nie jeden raz do niego powrócę w moich awanturniczych opowieściach ;).
Po modlitwie, przy świetle świec Mamita chwyta w dłonie misę z chichą (wym. cziczą), tradycyjnym trunkiem Indian, produkowanym tu z kukurydzy (drugim najczęstszym składnikiem podstawowym jest maniok). Składa dzięki za to, że będziemy mogli się nią napoić, a następnie zachęca wszystkich, aby dołączyli do uczty… nazajutrz. Świętowanie trwało już od godziny, w trakcie której cierpliwie obserwowałam i tęsknie patrzyłam na zawartość stołu. Gdy mój brzuch zaczął nagląco domagać się przystąpienia do strawy, oto zostało nam oznajmione, że jeść zaczniemy dopiero jutro i to w południe. Pożegnaliśmy się i goście rozeszli się do swoich siedzib. Stół pozostawiliśmy jeszcze na jakiś czas z zapalonymi świecami. Moim lokum był dom owej rodziny, więc nieco rozczarowana, ale z bardzo podsyconą ciekawością, skierowałam się prosto do mojego wyra, wyczekując jutra.
Ciąg dalszy nastąpi